Doszłam do momentu, w którym obczyzna zaczęła uwierać. Innością obyczajów? Brakiem fundamentów? Wykorzenieniem? Nie wiem dokładnie. Zrodziła się potrzeba pójścia do księgarni, sięgnięcia po Miłosza w oryginale. Szansa rzucenia w eter jednego z tych zabawnych słów (jak na przykład "frywolny" tudzież "butonierka") w jakimś abstrakcyjnym kontekście i bycia zrozumianym. Zmierzenia z tym, na czym Tam nie dało się zostać przyłapanym. Jest moment by odejść, ale i taki, by wrócić, po to, by odejście nie zamieniło się w ucieczkę. Choć może cała ta droga, którą wybrałam sobie już cztery lata temu, jest formą ucieczki? Lunetyczna perspektywa nie pozwala mi opowiedzieć się za konkretną odpowiedzią, choć wolę myśleć, że to nie ucieczka, a moje Santiago: pielgrzymowanie w poszukiwaniu złożonego "ja".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz