Gdyby szukać w Walencji cechy wyróżniającej, punktu, który odróżniałby ją od innych miast, z pewnością byłoby to La Ciutat de les Arts i les Ciències-Miasto Sztuki i Nauki, zbudowane w większości według projektów Santiago Calatravy, architekta i rzeźbiarza, którego styl zdradza wieloletnie studia nad naturą, anatomią ciała ludzi i zwierząt. Niektóre z budynków współtworzące „Miasto przyszłości”, przypominają gigantyczne szkielety. Tym bardziej, że używane materiały są najczęściej w białym, „kościstym” kolorze. „Miasto” obejmuje Pałac Sztuki, Muzeum Nauki, ogrody, planetarium, trójwymiarowe kino Imax oraz największe w Europie oceanarium w gmachu zaprojektowanym przez Félixa Candelę. Niektóre z budynków są zamknięte dla turystów, ale dużą część można zwiedzić, niestety, niemałym kosztem. Wizyta w samym tylko oceanarium kosztuje około 30 euro. Niektóre projekty, zwłaszcza budynek oceanarium właśnie, budzą szybkie skojarzenie z Operą w Sydney Jørna Utzona. Całość wydaje się trochę chłodna, kosmiczna, ale artystyczny koncept świetnie uzupełnia się z przeznaczeniem miejsca poświęconego nauce i sztuce.
Walencja położona jest nad morzem. Dużą wizualną atrakcją są drzewka mandarynkowe oraz secesyjne kamieniczki z frywolnymi wykończeniami balkonów, czy gzymsów. Dbałość o szczegóły architektów miasta uzewnętrznia się w drobiazgach. Przykładem mogą być podziemne parkingi w środku Starego Miasta, do których wejścia, w kształcie skorupek ślimaków, zostały tak wkomponowane w całość placu, okolone kwiatami i krzaczkami, iż trudno z początku zauważyć, że są to po prostu wjazdy i wyjazdy i że poza funkcją estetyczną pełnią znaczącą funkcję użytkową.
Co frustrujące dla mnie, jako adeptki języka kastylijskiego, to, że w Walencji językiem urzędowym jest także walencjański. Ludzie, oczywiście posługują się biegle kastylijskim, ale wszystkie informacje nazwy ulic itp. są dwujęzyczne, a czasem tylko walencjańskie. Chwilami jakby przekroczyć polską granicę i znaleźć się na Słowacji. Jedni powiedzą: miła odmiana, drudzy (i wśród nich tym razem ja), że cztery urzędowe języki to zdecydowanie uboga ilość. Myślę, że nietrudno doszukać się w stwierdzeniu ironii, bo subtelnością nie grzeszy. Ironia zresztą, przyznam w dodatku, płytka, bo przecież historii zmienić się nie da, a języki są ważną częścią kulturowego dziedzictwa . To jednak nie wymaże frustracji, szczególnie, że walencjański bliższy jest katalońskiemu tudzież francuskiemu, niż kastylijskiemu Pocieszam się, że choć akcentów wiele, wciąż pozostaje mi prawie cała Ameryka Łacińska, więc moje życie, jeśli kiedyś zawędruje w tamte strony wyda się lżejsze i wygodniejsze.