W sobotę budziłyśmy się wzajemnie z Ingvill dzwonkami telefonów, sygnalizującymi, że obie, mimo niewyspania, nadal mamy ochotę na wycieczkę. Gdy wyszłam na dwór, okazało się, że do Barcelony przyszła wiosna (niestety dwa dni później sobie poszła), więc do przystanku przy Paseig de Gracia doszłam już tylko w jednym sweterku, który i tak był wyjątkowo gruby na ten piękny dzień. Wybrałyśmy się do Sitget, małej miejscowości, której panoramę możecie podziwiać na zdjęciu z 6 lutego (dziś odbywa się tam wielkie karnawałowe święto). Miasteczko z pewnością traci na uroku w wakacje, gdy turyści zalewają plażę i wąskie uliczki, jednak tego lutowego dnia plaża była prawie pusta, a w uliczkach rozbrzmiewało echo rozmów nielicznych spacerowiczów. Spędziłyśmy iście wakacyjny dzień, w którym główną rolę odgrywało jedzenie i chodzenie- dużo chodzenia- oraz pierwsze, wiosenne moczenie stóp w morzu przez Ingvill i wylegiwanie się na plaży. Po kontemplacji mieniącej się lazurowym kolorem wody, fal rozbijających się o wysokie skały, wsłuchiwania w wyciszający dźwięk natury i filmowym zachodzie słońca, które znikało na morskim horyzoncie za wieżą kościółka i sterczącej palmy, krajobrazie niczym z pocztówki z Karaibów, nadszedł w końcu czas by powrócić do miejskiej dziczy.
5 komentarzy:
o, chciałabym polegnąć na tej plaży i też sobie popatrzeć i pokontemplować. choć na moment. :)
:) w krakówku też jest kilka miejsc, gdzie można "polec", no dobra, o tej porze roku, tu najłatwiej w łóżku, ale to zawsze coś;)
No. Jakby Kraków miał plażę byłby idealnym.
pozdrowienia z zasypanych Biszczod :)
w łóżku legam ostatnio do woli, aż skończyły mi się możliwości kontemplacyjne ;)
ma jeszcze kilka wad, ten Kraków
Prześlij komentarz