W piątek byłam w Arenys. Arnau, kolega Estel, otwierał wraz z grupą znajomych salę z muzyką alternatywną. Wytańczyłam się w bujanym rytmie ska. Na tle słów skromnych i mało wyszukanych pobrzmiewał ironicznie saksofon. Wymieniałyśmy prześmiewcze uwagi na temat czarnego mężczyzny, który całą imprezę po prostu stał i jak Haitańczyk z serialu o popularności Big Maca (Heroes- czas się przyznać, uległam sile grawitacji), odbierał ludziom moce. Nad ranem wróciłyśmy do pokoju z widokiem na morze, co z polskim filmem o tym tytule ma mało wspólnego, jedynie konotacje samobójcze, bo młodzi ludzie rzucają się tu (niekoniecznie z pokoju Estel, ale ze skarpy znajdującej się w pobliżu) do morza z zamiarem pożegnania z życiem w romantycznej aurze, niestety, często z pozytywnym skutkiem.
W sobotę, jak i w niedzielę, był obiad kataloński. Tyle, że w sobotę z całą wsią jedliśmy przypominające pory calçots, które przygotowano na wielkim ogniu rozpalonym na placu koło kościoła. Ręce od tego się strasznie czerniły i buzia cała umazana w rudawym sosie, ale jakże warto było się ubrudzić dla tego smaku. No i butifarra, którą można by z polską kiełbaską grillowaną porównać. I trunek, katalońska ratafia, o ostrym anyżowym smaku, przypominającym conquensańskie resoli. A w niedzielę, we wsi pod Sabadell z rodziną Estel paella-nie paella z owocami morza i nasz wypiek skromny, brownie z orzechami. Mój blog zamienia się w kucharskie opisy, ale cóż zrobić, gdy autochtoni tak nasycają zmysł smaku i rozpieszczają podniebienie.
Untitled, 1968
3 dni temu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz