poniedziałek, 20 lipca 2009

Ja znaleziona w Zaragozie

Obronilam sie i z tytulem o niezbyt powaznie brzmiacej nazwie ( bo licencjatka brzmi mi niczym trzpiotek-podlotek) wrocilam do krainy zwanej Cuenca. Po dwoch tygodniach troszke pracowania, troszke wylegiwania sie na basenie oraz po obejrzeniu miliona fascynujacych filmow, ktorych w naszym kraju trudno znalezc w najwiekszych miastach, tu zas dostepne sa az w dwoch bibliotekach... no wiec po tych wszystkich przezyciach oraz pozegnaniach i przywitaniach, postanowilam w koncu znow zawedrowac w nieznane swiata strony. Strony swiata, ktore wybralam, zamieszkuje Helena wraz z rodzina, dlatego podroz wydala mi sie jeszcze ciekawszym wydarzeniem. I tak dzisiejszego poranka wyjatkowo wczesnie, co by cel podrozy osiagnac predko, wyruszylam ku Madrytowi, by tam na kilka godzin ugrzeznac na dworcu Atocha, co jednak okazalo sie inspirujace, bo dzieki kolejkowym i informacyjnym problemom ostatecznie ruszylam w Madryt, co skonczylo sie obejrzeniem dwoch wystaw fotograficznych bardzo wspolczesnych tworcow oraz zwiedzeniem ogrodu botanicznego, co w koszty za bardzo nie poszlo, bo wynioslo 1 euro. Niestety podroz AVE nie okazala takim tanim przedsiewzieciem i za 40 euro (z tzw. discountem za euro26) usiadlam w miekkim fotelu, zalozylam renfenskie sluchawki i raz po raz sluchajac jazzu, to ogladajac slumdoga na malym ekraniku usytuowanym w wagonie, w imponujacym tempie 300 km/h zblizalam sie ku Zaragozie. Wygodna sytuacja, przyznac musze, wzbudzala we mnie mieszane uczucia, bo miekko i przyjemnie, ale tez okropnie drogo i burzujsko z tymi wszystkimi krawatami wokol i wyszminkowanymi usmiechami, wiec juz zdecydowalam, ze dluzej i mniej komfortowo, ale wracam autobusem.