środa, 30 grudnia 2009

W sobotę, późnym wieczorem, po wyczerpującym dniu secesyjnym, ruszyliśmy z Roberto i dwiema Chilijkami- Javierą i Camilą- "na relaks". Wylądowaliśmy w barze bardzo eklektycznym, gdzie główną atrakcją jest arabska fajka wodna (o wdzięcznej hiszpańskiej nazwie cachimba), ściany obwieszone są Sarą Montiel, a w głośnikach brzmi latynoska salsa. Tam spędziliśmy radośnie czas słuchając wywodów Camilii na temat emigracji chilijskiej, hiszpańskiej (wszystko w procentach i "innych" liczbach). Wywody te usprawiedliwiała uroczym tłumaczeniem, mówiąc, że tak jak mężczyźni oglądają strony porno, tak ona po nocach siedzi wypatrując statystyk. Fetysz o tyle zabawniejszy, że Camila studiuje sztuki piękne. Uroczy był także kelner, który wywijał obok naszego stolika w rytm muzyki i raczył nas zalotnymi spojrzeniami i minami, co z uwagi na wiek i urodę, dodawało całości posmaku dobrej komedii.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Spacer po starym mieście w grudniowe popołudnie, kiedy temperatura sięga 20 stopni to coś, dla czego warto być w Barcelonie o tej porze roku. Zwariowana w swej secesji Sagrada Familia, wirydarz katedry, gdzie spacerują gęsi, wąskie uliczki Raval.. tak zaczęła się nasza wycieczka po mieście. Po długim i wyczerpującym marszu zrobiliśmy przystanek w domu Ingvill, mojej norwesko-"argentyńskiej" koleżanki z roku, której argentyńskość niewiele ma wspólnego z przodkami, za to dużo z jej dwuletnim pobytem w Buenos Aires, z którego wywiozła za pierwszym razem złamane serce, za drugim wspomnienia dwóch dziwnych miłości, historie krewnych "znikniętych"- "los desaparecidos" i perfekcyjny argentyński akcent. Wracając jednak do piątku, nasz dzień zakończylismy w dzielnicy Gràcia, w naszych dwóch ulubionych barach- kubańskim, gdzie serwują wspaniałe mojito i katalońskim, gdzie rzadko, bo drogo, ale zdarza mi sie popijać pyszną piñacoladę. Następny dzień należał w pełni do Gaudí(ego). Każdy przyjezdny i wielu tych, którzy jeszcze nie przyjechali, czuje, że przynajmniej jeden dzień (swojego życia) nie tyle wypada, co trzeba poświęcić jego twórczości. Ot, dla własnego rozwoju i zaspokojenia estetycznych potrzeb. Taki obowiązek, który, jak już dotrze się na miejsce, zamienia się w niewyczerpaną przyjemność. ;)

A na koniec ma podzi
ękowania dla Sandry, dzięki której nie musiałam szukać wszystkich polskich literek w internecie, bo mi je swego czasu ofiarowała w wiadomości facebookowej w słowach:

masz tu kilka polskich liter:
ą ę ż ź ń ć ś ó ł ć
żebyś nie zapomniała takich słów jak ŻÓŁĆ na przykład :>



piątek, 11 grudnia 2009

Odkrywanie Barcelony

Niesamowitość Barcelony polega na tym, że nawet zwykłe życie, nabiera tu znamion przygody. Miasto pcha przybysza w świat zdarzeń wymarzonych. Jednak mimo licznych wojaży po mieście-w którym-dzieje- się-wszystko, koncertach flamenco, tango, imprezach latynoskich, spotkań Zapatystów, sączenia piwa z fantą limon przy dźwiękach jazzu w ulubionym barze, czy przeglądania manuskryptów z XVI wieku w Katalońskiej Bibliotece, w której kiedyś mieścił się średniowieczny szpital, mimo całego tego ogromu, wciąż, do ostatniego, konstytucyjno-mikołajkowego weekendu, nie spełniłam pierwszego obowiązku- nie zwiedziłam miasta. W ostatni piątek w odwiedziny przyjechał Roberto, mój dobry znajomy z cuencowskiej krainy, i w ten sposób, ja, pierwszy raz tak bardzo zagubiona w kolejnym mieście, w którym przyszło mi mieszkać, po dwóch miesiącach zebrałam siły by odkrywać to, co pozornie zawsze pierwsze, najchętniej odwiedzane. Innymi słowy, na później zostawiony, najbardziej łakomy kąsek miasta. Dla większości pierwsze danie, a dla mnie, cóż, deser.