piątek, 17 września 2010

Już ponad dwa lata minęły od założenia bloga. Dziś także, pierwsze od dwóch lat San Mateo, w którym nie biorę udziału. Pamiętam w zeszłym roku, jak zastanawiałam się, czy nie będę się bała wrócić do Cuenci, miasta pięknych chwil i uczuć, ale jednak zatrzymanych w przeszłości. Dziś już wiem, że bym się nie bała, ale obowiązki zatrzymały mnie w Barcelonie.
Słucham Marsalisa, zza ściany dochodzi szeleszczący, melodyjny francuski Emillie. Na stole czeka bagietka i awokado. Wczoraj zrobiliśmy sobie prawdziwą ucztę w restauracji japońskiej (choć serwowali także potrawy z innych azjatyckich krajów). Sushi, woki, miso, fontanny czekolady, lody, a wszystko w dowolnej ilości, tak zwany "bufet, jedz ile Ci się zmieści". Było pysznie i niedrogo (bezcenna cecha ceny).
Na weekend zostaję sama, bo Młoda Para jedzie na Costa Brava do swojej "ukochanej" pracy na campingu. Chmurne dziś niebo w Terrassa. Jakby i tu zawitała jesień. Przyda się trochę mrocznych wieczorów i zamglonych poranków, ale mogłabym na ten melancholijny klimat jeszcze trochę zaczekać. Niech się tak Pani Jesień nie spieszy, da wytchnąć letnio, aż minie wrzesień:)

środa, 15 września 2010

Ostatnimi czasy zmieniam miejsce zamieszkania, jakbym spała w cygańskim taborze, choć w rzeczywistości taki ze mnie hiszpański bezdomny z dużą ilością wspaniałomyślnych znajomych. Aktualnie jestem w Terrassa u Pancho i Emillie. Objadam się słodkościami, bo w związku z moim przyjazdem zakupiono wszelkiego rodzaju flany, jogurty i musy (jakaś wiara w moje wielkie łakomstwo tu panuje normalnie) i kończę ze sobą... no nie, aż tak źle nie jest, tak naprawdę kończę prezentację na pewien ważny egzamin, ale tyle strachu się we mnie miesza i niepewności, że wydaję się, iż "koniec mnie" następuje. Im bliżej Tego, tym bardziej zapominam hiszpańskiego w gębie i rozum mi się mąci. Ot, przeżycia studenckiego nieboraka...:)

czwartek, 9 września 2010

Spacerując...

Z jesiennej deszczowej Polski wpadłam w sam środek hiszpańskiego lata. Upał dobrze robi, gdy w ojczyźnie zaczynają przeważać kolory szarości. Mieszkam w tym tygodniu u Debory, wraz z małżeństwem afrykańsko-latynoskim i ich dziesięciomiesięcznym synkiem Ismaelem. Mamy więc w domu połączenie Ramadanu z latynoską miłością do piłki nożnej. Czas spędzam głównie na finalizowaniu, drukowaniu i oddawaniu pracy, urozmaiceniem są podróże po Barcelonie z niebieskim rowerem Ingvill, który Deborah oddaje jej od kilku dni, niestety niezbyt skutecznie, bo jeszcze nie doszło do spotkania właścicielki z rowerem:) Wczoraj w związku z jedną z takich wypraw spędziłyśmy kilka godzin na spacerze po Ravalu. Na samym początku uwagę Debory przykuła ładna brązowa torba koło śmietnika, która okazała się oczywiście pozostałością z rabunku. W środku znalazłyśmy puste opakowanie po telefonie komórkowym i opróżniony z pieniędzy portfel oraz klucze od domu i samochodu, cztery karty kredytowe, legitymację studencką i prawo jazdy. Gdy już obmyślałyśmy plan wysłania dokumentów dziewiętnastoletniej Annie, podszedł do nas na oko czterdziestoletni heroinista, który stwierdził, że zna dziewczynę i odda jej papiery (przy tym oczywiście nerwowo przeczesywał kieszenie torby). Jego desperacja nie pozostawiała nam innego wyboru, jak polubowne przystanie na kłamstwo. Robiłam to z lekko obrażoną miną, bo przecież dobitnie mu wyjaśniłyśmy, że karty są już bezużyteczne i nie musiał brnąć dalej w swoją pozbawioną sensu historię. Mimo to nie zrezygnował i chwilę później pędził już ulicą z bezużyteczną zdobyczą i nieznanym nam szelmowskim planem w głowie. Deborah wzięła więc torbę, a ja wachlarz. Może nie do końca chlubny, wręcz sępiarski podział łupów, ale alternatywą było pozostawienie rzeczy na śmietniku. Później udałyśmy się na zwiady ku La Boqueria, by sprawdzić, czy skrzydła wejścia zostały zabezpieczone, co podawano niedawno w gazetach. U wrót bowiem toczyły się często znane na cały świat za sprawą anonimowych zdjęć nocne orgie prostytutek z co mniej wymagającymi zagranicznymi klientami. Skrzydła jednak okazały się otwarte, co nas specjalnie nie zdziwiło. Po wyjściu z uliczek wypełnionych prostytutkami, zapachem kebabu i barowym hałasem, trafiłyśmy na koncert w jakimś starym garażu przy Rambla del Raval. Już w drodze do domu podrywał nas siedemdziesięcioletni pan w jasnym garniturze i okularach przeciwsłonecznych, które, jako że była noc, rewelacyjnie dopełniały image'u jegomościa. Wreszcie spacer dobiegł końca, ale wrażeń pozostało tyle, ile po tygodniowej wycieczce do egzotycznego kraju:)