sobota, 28 lutego 2009

W środę przez chwilę czułam się jak statystka w ostatniej scenie Love Actually. Siedziałam na lotnisku w Costa Coffee popijając wieeeelką cafe latte i pisząc pracę z szaleństw Gogola i Poe. Po mojej prawej stronie znajdowało się wyjście z terminalu międzynarodowego. Wciąż i wciąż pojawiali się powracający podróżni. Witali się z bliskimi. Dzieci taszczyły wielkie walizki i wielkimi oczami obserwowały otaczający świat. Zrobiłam się chyba strasznie sentymentalna, ale nie mogłam oderwać wzroku od witających się par, czy przyjaciół. Niektórzy pozostawali długo w uścisku, nie mówiąc ani słowa. Z pewnością to nie scena z Bergmana, a z kiczowatego amerykańskiego filmu, ale cóż pocznę, że bardzo wzruszająca. Siedziałam przed komputerem i próbowałam udawać, że uśmiecham się na widok przeczytanych słów, ale od czasu do czasu wzrok po prostu zawieszał mi się na cudzym szczęściu i głupi uśmiech nie chciał zniknąć z mojej twarzy. Może ta świadomość, że za kilka godzin to ja miałam się witać z rodziną?

czwartek, 26 lutego 2009

hm...

Przedwczoraj ruszyłam ku Madrytowi, mieście, które nocą niewiele różni się od Krakowa, gdy zaludniają go podobnie pijani brytyjscy turyści. Wczoraj leciałam do Londynu, by na jednym z najnudniejszych lotnisk świata przesiedzieć kolejnych osiem godzin a potem ruszyć ku ziemi ojczystej. Tyle, że mój pobyt na obczyźnie ma niewiele wspólnego z przymusową emigracją polskiej inteligencji. Smutno mi nie jest Boże, żem daleko.
To mój pierwszy powrót po pół roku przebywania na hiszpańskiej ziemi. Dziwne uczucie kołacze duszą, bo chce się wracać, tęskni się za kochanymi twarzami, a z drugiej niewiadomo, czy nagłe wyrwanie z erasmusowej rzeczywistości nie przyniesie więcej szkody niż pożytku. Kiedy ja z powodu plajt włoskich linii lotniczych pozostawałam na święta Bożego Narodzenia w Hiszpanii, większość moich współlokatorek ruszyła do swoich krajów. U siebie czuły się dobrze, choć z początku trochę obco, ale Cuenca wydawała im się tylko snem, czymś nierealnym. Po powrocie ponowna aklimatyzacja była trudnym doświadczeniem. Cóż, zobaczymy co przyniosą te wakacje, a potem powrót. Coś jest w w tym, co powtarza Britta, że pół roku pobytu w obcej rzeczywistości nie zmieniłoby nas bardzo i gdybym wracała już teraz na stałe, mój pobyt w Cuence oznaczałby mniej lub bardziej coś zwykłego, ale mam jeszcze te pół roku i wiem, że nie wrócę ta sama.

czwartek, 12 lutego 2009

zmiany

Wraz z końcem semestru przyszedł czas pożegnań i koniec naszego belgijsko-włosko-łotewsko-niemiecko-polskiego oraz przez krótką chwilę francuskiego współbytowania. Dziś wyjechała ostatnia- szalona i niezależna Inara, z którą dzieliłam drzwi i największe pokrewieństwo dusz, choć nasze temperamenty należą do odmiennych światów. Łączyła nas jednak wschodnia mentalność, która dla mnie charakteryzuje się dużym poziomem szczerości, czasem nawet kosztem uprzejmości oraz podobnym sposobem odczuwania, odbierania wielu zjawisk. Byc może to tylko wymysł, ale odpowiada mi ten typ pobratymstwa i chcę wierzyć w jego istnienie.
Logiczną konsekwencją posiadania wspólnych drzwi były częste odwiedziny w klimatycznym pokoju Inary, wypełnionym szkicami i projektami rzeźb. Wstępnie krótkie pogaduszki zamieniały się w godzinne posiadówy. Rozmowy bez ładu i składu, rady w sprawach wagi małej i dużej, wymiany żalów i radości. Inara nieodłącznie ze szklaneczką wina, ja z wodą z miodem i cytryną. Po wypiciu, obgadaniu i wyśmianiu wszystkich problemów, wracałam w środku nocy do swojego pokoju. O poranku z rzadka budziły mnie cichutko otwierane drzwi i jej prawie niesłyszalne kroki, gdy konspiracyjnie przechodziła przez pokój.
Teraz zostałyśmy same z Brittą, która ostatecznie zdecydowała się przeżyć kolejne pół roku w Cuence. Na moje szczęście. Właściwie nie same, bo z trzema nowymi współlokatorkami, tyle że one gdzieś na początku, a my w środku drogi. Inne nadzieje, inne plany, chęci, wrażenia, już nawet inny zasób erasmusowych doświadczeń. Taki to więc czas, że czujemy się trochę u siebie i trochę obco. Większość bliskich Erasmusów wróciła do swoich krajów, a miejsce "las chicas de la calle Teruel" zajęły nowe dziewczyny. Szczęśliwie w pokoju obok mieszka teraz Adelina z jak najbardziej wschodniej Rumunii i pewnie z upływem czasu znów rozpocznę moje nocne wizyty.

troszkę twarzy z ulicy Teruel: http://picasaweb.google.pl/Pola.Grz

niedziela, 8 lutego 2009

Krótkie studium nad hiszpańską obyczajowością wieku studenckiego

Skąpe szorty, grube krótkie nogi, proste grzywki i sztucznie kręcone włosy- taki obraz typowej, nocą wychodzącej hiszpańskiej studentki tkwi w mojej głowie po pięciu miesiącach spędzonych w kraju kwitnących jednonocnych romansów i powszechnej seksualnej wolności. Oczywiście, są też inne typy brunetek, czy blondynek o zgrabnych nogach, pupach i krótkich spódniczkach oraz, bez wyjątku, prostych grzywkach i sztucznie kręconych włosach, jednak dziewczyny te wszystkie równą wolnością cieszyć się mogą i cieszyć się chcą. Ze strachem podchodzą do deklaracji, a wszelkie nazywanie zjawisk damsko-męskich w poważniejszej manierze za swego rodzaju przypisywanie „gęby” jest przez nich brane i generalnie niezbyt lubiane. Seks to przyjemność, do której mają prawo zarówno mężczyźni, jak i kobiety, rzecz oczywista. Tyle, że u nas seks bez zobowiązań to wciąż na szczęście jedno z haseł proklamowanych przez mniejszą część pokolenia. Wiele młodych dziewczyn jeśli decyduje się według tego hasła żyć, w skrytości oczekuje czegoś więcej. Tu nie. Szczerze i uczciwie Hiszpanki w wieku studenckim ( bo z nimi się stykam na co dzień, więc o nich mówić mogę) w dużym procencie to hedonistki, które na równi z mężczyznami prześcigają się w zaliczonych obiektach. Cóż, wyciskają życie, jak soki z cytrynki i być może na zdrowie, jeśli zabezpieczone, im to wychodzi. Panuje powszechna akceptacja takiego stanu rzeczy, dziewczyny szczęśliwie już nie są "puszczalskie", bo przecież mają takie same prawa, jak mężczyźni. Polskie feministki prawdopodobnie byłyby zachwycone takim stanem rzeczy, choć dla mnie przejęcie męskiej bezrefleksyjności wydaje się raczej kobiecą porażką.
Obok kobiet, rzecz jasna, hiszpańscy chłopcy, także nie grzeszący finezją. Każdy chętny, prezentujący wdzięki, o ruchach tak oczywistych, że czasem przykro patrzeć. Zawsze rozpoczynający według schematu i mający podobny schemat kończenia. Chłopcy tak przyzwyczajeni do wytyczonej ścieżki, że gdy coś nie idzie zgodnie z planem, budzi ich ogromne zdziwienie i nieproporcjonalne rozczarowanie. Obserwacja zjawiska z początku jest zabawna, z czasem budzi frustrację, bo w wielokrotności ów styl zachowania staje się jeszcze bardziej banalny i prymitywny. Specyfiką hiszpańską jest, na co zwróciła uwagę moja portugalska współlokatorka, że zwykłe seksualne potrzeby często ubierane są w słowa miłości. To pewnie może skrzywdzić, choć biorąc pod uwagę punkty spotkań: dyskoteki, kluby i puby, trudno by skrzywdzonej osobie nie zarzucić naiwności. Wszystko można tłumaczyć wiekiem, bo przecież z tej dziecinady większość wyrasta. Tylko Hiszpańscy „młodzi” wyrastają bardzo powoli, jakby proces dojrzewania spowolniony był słońcem i beztroską czasów, na przekór światowym kryzysom. Zabawne, że potrafią tak żyć latami i nie czuć znudzenia. Co do mnie bycie tu wciąż uczy mnie o wzajemnej inności i bardzo sobie cenię ten czas, ale jedno jest pewne: miłość mi tu nie grozi:)