poniedziałek, 27 października 2008

takie tam

Istnieją rzeczy naprawdę oczywiste. Przechodzenie na czerwonym świetle na skrzyżowaniu ulic Hermanos Becerril i Republica Argentina, spóźnianie na Patrimonio Etnografico, spanie do 13 po imprezowej nocy. To wszystko wpisane jest w harmonogram. Nie przeraża, nie mierzi. Chciałoby się powiedzieć- jest normą. Jakąś normą, która , być może, dla kogoś innego wydaje się dziwactwem, jednak rozpatrując rzeczywistość z perspektywy 21-letniej studentki eramusa wszystko jest logiczne i sensownie powiązane. To, co niezrozumiałe, tkwi głęboko w psychice i rzadko jest artykułowane. Na światło dzienne wychodzą tylko humory i grymasy, bez źródła i przyczyny. Nie wiem, czy mogę zaliczyć siebie w poczet ofiar szoku kulturowego, bo nie czuję rozdzierającej tęsknoty, lęku przed nieznanym. Każdy dzień dawno przestał być wielką niewiadomą, choć pewnie wciąż przeżywam jakieś drobne zdziwienia tutejszym światem. Tylko, że te zdziwienia również nabrały kształtów zdziwień nie kulturowych, a takich codziennych, typowych także dla polskich szerokości geograficznych. Ale mimo przyzwyczajenia, mimo podobieństw, jest w tym coś, jak w stąpaniu po zamarzniętym jeziorze koło domu babci. Niby już się doskonale wie, gdzie kra jest najcieńsza i gdzie nie ma niebezpieczeństwa wpadnięcia do lodowatej wody. Ale wciąż odczuwa się strach i niepewność. Wciąż nie ma spokoju, ale mimo strachu i niepewności, idzie się dalej i dalej…

poniedziałek, 13 października 2008

Toledo bardziej namacalnie

Słów więc kilka o wrażeniach także zmysłowych, ale takich, które są powszechniejsze, bo dotyczą samego miasta, bez zagłębiania w mentalność takiej, czy innej narodowości.
Gdy więc piątkowego poranka, po wypiciu kawy i zjedzeniu francuskiego ciastka znalazłam się, wolna od głodu i pragnienia, na ulicach Toledo, moje myśli powędrowały ku sakralnym wyżynom. Tam też wkrótce powędrowało moje ciało. Katedra nie rozczarowała. Kościół robi imponujące wrażenie nie tylko na zdjęciach w przewodnikach. Powiedziałabym nawet, że zdjęcia go odczarowują, zachowując tylko wrażenie monumentalności. Na żywo, doświadcza się emocji trudnych do opisania. Być może to tylko kwestia nastawienia zwiedzającego. Ale może, kto wie, jest w tym coś transcendentalnego. Z pewnością odczuwa się mistycyzm średniowiecznych czasów. Coś, co w minimalnym stopniu ocalało, dzięki gotyckim budowlom, które wznosząc się ku niebu, szczególnie oddziaływują na wyobraźnię „widza”. Gdy dotarłam na miejsce, katedra była jeszcze zamknięta dla zwiedzających. Można było jednak wejść do środka, bo w jednej z kaplic odbywało się nabożeństwo. Najlepszy moment by pierwszy raz zobaczyć wnętrze kościoła- gdy spełnia swoje przeznaczenie. Pogrążony w ciszy i skupieniu. Właściwie, gdy weszłam, rozbrzmiewał gregoriański śpiew. Tyle, że wszystko było ukojone ciszą. Śpiew się w nią wtapiał, był uzupełnieniem. Później katedrę wypełnili pokrzykujący ludzie. Wysokie sklepienia, rzeźby, witraże jeszcze wypełniała poranna modlitwa, ale atmosfera kontemplacji powoli umierała, zastąpiona komentarzami przewodników i nerwową ciekawością tłumu. Chcąc nie chcąc, stałam się jego częścią, gdy w zakrystii przyglądałam się obrazom El Greca, Van Dycka, Velazqueza, Caravaggia. Trudno się dziwić, że taka kolekcja nie sprzyja samotnemu zwiedzaniu.
Samo Toledo jest piękne, ale szczególnie w nieturystycznych porach. W ciągu dnia staje się bardzo komercyjne. Sklep przy sklepie. Wszędzie turyści cykający zdjęcia. Kamieniczki śliczne, uliczki urokliwe i być może, gdybym nie miała porównania ze starym miastem w Cuence, Toledo wzbudziłoby mój zachwyt. Jednak na tolediańskie kadry, wciąż nakłada mi się spokój i czar uliczek Cuenci. Być może zaczekam kilka miesięcy i Cuenca na tyle mi spowszednieje, że spojrzę na stare Toledo inaczej. Na pewno warto zobaczyć miasto, szczególnie wieczorem, gdy tabuny turystów znikają w restauracjach i barach, a sklepiki z figurkami Matki Boskiej i zdobionymi naczyniami są zamknięte.

sobota, 11 października 2008

Przemyślenia z Toledo

Na moją pierwszą "zacuenciańską" podróż wybrałam miasto sztuki El Greca. Podróż zajęła mi dwie godziny, a że musiałam wstać dosyć wcześnie (autobus wyruszał o 6.30), w zasadzie całą drogę przespałam. W Toledo po raz kolejny doświadczyłam, jak różna od naszej jest hiszpańska mentalność. Bilety komunikacji miejskiej w Toledo kosztują 90 eurocentów. Miałam tylko 70 drobnych, ale kierowca stwierdził, że nie ma problemu i zapłacę mu następnym razem. Potem trafiłam do kawiarni na placu Zacodover, gdzie w środku obowiązywał zakaz palenia. Młoda kobieta wyciągnęła papierosa i zapytała kelnerki, czy może zapalić. Tamta odpowiedziała, że jest zakaz, ale ostatecznie nie robiła przeszkód, gdy kobieta zapaliła. Myślę, że te dwa pozornie niezależne wydarzenia, są ze sobą powiązane i trudno rozpatrywać je w kategoriach pozytywne-negatywne. Po prostu hiszpańskie „mañana”, czyli charakterystyczny dla mieszkańców Południa luz, buduje odmienną perspektywę, inny sposób patrzenia. Konsekwencją są zarówno zachowania, które nam, mieszkańcom Północy przypadają do gustu, ale też takie, które wzbudzają zniecierpliwienie i niezrozumienie. Pewne święte wartości w naszej rzeczywistości, tu tracą znaczenie. Tutejsza niepunktualność, brak pośpiechu często ograniczają swobodę także tych, którzy są tu tylko na chwilę. Nie da się żyć nie podporządkowując się tutejszym zwyczajom. Z drugiej strony, dzięki temu, że Hiszpanie unikają schematów i nie dają wepchnąć się w sztywne ramy obowiązków, często robią dużo więcej, niż muszą. Więcej, niż wymaga zajmowane stanowisko. Są w swej pracy bardziej ludzcy, bo nie tkwią w schemacie „urzędnik”, „pracownik”. Tracą na typowej dla Polaków obowiązkowości, ale jednocześnie zyskują ludzką twarz, gdy wbrew godzinom pracy i zakresowi obowiązków próbują pomóc. Przy wszystkich wadach systemu "mañana", efekt uboczny w postaci osobistego podejścia do klienta, jest zdecydowaną zaletą. Czymś, czego w polskiej mentalności "sumiennego urzędnika" niestety brakuje.

środa, 8 października 2008

San Mateo San Mateo oe oe oeeo!!! Część I czyli o tym, czym jest "peña" i jak to ostatecznie uniknęłyśmy stratowania przez byka

Viva España, viva Alfonso VIII, viva San Mateo!!! Te słowa rozpoczęły czterodniowe święto na cześć wyzwolenia Cuenci spod władzy Maurów. W kilkunastu, a czasem nawet kilkudziesięciu grupach maszerowali młodzi i starzy, w koszulkach i chustach ze swojej „peña”. „Peña” to grupy, w które łączą się ludzie na czas trwania San Mateo. Każdy płaci około 90, a nowi członkowie nawet po 150 euro. Cena jest wygórowana, ponieważ poszczególne „peña” nie chcą się za bardzo rozrastać, bo to utrudnia kontrolowanie dużej ilości pijanych ludzi. W cenie opłacone zostaje jedzenie i picie na cztery dni trwania święta. Dostaje się również chusty z nazwą swojej grupy, np. „dondė esta la vaca?”, czyli po prostu „gdzie jest krowa?” i koszulki, które po czterech dniach nadają się do wyrzucenia, tak obficie skropione są alkoholem i błotem. Każda „peña” ma swój główny kolor, dlatego na starym mieście wyróżniają się białe, zielone, czy różowe plamy szalejących ludzi. Główne atrakcje to latająca po placu krowa i surra tryskająca z boty. Codziennie od późnych godzin popołudniowych Plaza Mayor przeradza się w corridę. Po bokach rozstawione zostają podwójne żółte bramki, za którymi mogą się schować najbardziej strachliwi, ale przestrzeń między bramkami zarezerwowana jest dla ryzykantów, którzy czekają aż nadbiegnie byk. Wtedy ryzykanci wspinają się po płocie i bezpiecznie lądują w pustej strefie. Jest jeszcze grupa zapaleńców, która nigdy się nie chowa, tylko prowokuje byka czerwonymi i różowymi kolorami. Wygląda to jednak jak walka tchórzy, bo byk trzymany jest na postrąku przez trzech silnych mężczyzn. Jego ruchy są ograniczone, a czasem mimo to, okazuje się silniejszy od ludzi. Po godzinnej, czy dłuższej bieganinie zmienia się byka, ponieważ zwierzę jest tak wykończone, że potrafi przewrócić się na pysk. Zdarza się, że wcześniej ugodzi na tyle silnie, że osoba musi być zabrana na noszach. Na gzymsach katedry, wysoko w górze, siedzą Hiszpanie z małymi dziećmi i oglądają widowisko z bezpiecznej odległości. Półki skalne są dość wąskie i widok matki z trzyletnią córką na kolanach na wysokości kilkunastu metrów bez żadnych zabepieczeń robi piorunujące wrażenie. Okolice katedry wydają mi się najbardziej groźne, ponieważ nie ma tam bramek, można ukryć się jedynie na schodach, które oczywiście nie dają pewnego zabezpieczenia. Na schodach katedry przeżyłyśmy wraz z moimi współlokatorkami największą traumę, kiedy w sobotni san mateowy wieczór czterdziestoletnie kobiety zaczęły regularną walkę. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego, przypominało walkę kogutów, czy psów. Nagle z dwóch walczących kobiet zrobiły się całe dwa rody zajadle atakujące się wzajemnie. Świadkami były niestety dzieci, które reagowały głośnym płaczem. Cała uwaga ludzi skoncentrowała się na bijatyce, w efekcie z opóźnieniem zauważono pędzącego byka. Tłum zaczął biec ku schodom i przez chwilę wydawało mi się, że zginę marną śmiercią, zdeptana przez pijanych Hiszpanów. Później silny, rozsierdzony byk wpatrywał się w nas, a z nozdrzy buchała mu para. Stał dosłownie metr od nas i miałyśmy świadomość, że jest na tyle silny, że może wyrwać się, jeśli zostanie podburzony. Wyczekiwał, a ludzie gestami i okrzykami próbowali sprowokować jego ruch. Na nas napierał tłum i resztkami sił zapierałyśmy się na stopniach katedry. Trwało to może kilkadziesiąt sekund, ale pozostawiło wrażenie kilkudniowej walki. Na koniec dnia, mężczyzna ubrany w kostium z rogami, z którego buchały płomienie, przebiegł się po placu trzy razy. To było ostatnie wydarzenia sobotniego wieczoru, w którym brałyśmy udział. Zmęczone, wróciłyśmy do domu.