sobota, 30 stycznia 2010

Cóż, powieje trochę fesjbukiem, ale istnieją piosenki, do których się przecież wraca i wraca...

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Hagrid, Marcio i antropologia

Ci, którzy nie gustują w Harrym Potterze, a tym bardziej jeśli nie przepadają za postacią Hagrida, powinni natychmiast porzucić ten wpis, bo będzie on poświęcony w całości osobie mojego profesora, Marcio, czyli ucieleśnienia Hagrida właśnie. Profesor zjawił się w naszym życiu na krótko, dokładnie na cztery dni czterogodzinnych wykładów, czterdziesto minutowych powrotów do domu i jednej kolacji w Teatrze Neu, trwającej zdecydowanie dłużej niż cztery godziny. Jednak jego figura olbrzyma, kręcone siwe włosy okalające okrągłą twarz i zmieniające kolor okulary, spod których wyglądały łagodne, choć lekko szalone oczy miłośnika tego, co dziwne i niepoznane, pozostaną w mojej pamięci na długi czas. Profesor mówił do nas językiem, który był mieszanką jego rodzimego portugalskiego z Brazylii i hiszpańskiego. W czasie wolnym, gdy już opadał z sił w fotelu kolejki, mówił już tylko po portugalsku, wierząc w uniwersalność mowy ciała i nasze zdolności językowe. Na szczęście, jako, że był to portugalski z Brazylii, dało się wychwycić sens opowieści. Czasem też zaczynał mówić po angielsku lub francusku i robił to tak niespodziewanie, że zaskakiwał nawet tych, dla których języki te były ojczystymi. Zdarzało mu się mówić rzeczy trywialne, wśród nich jednak błyszczały złote myśli antropologa doświadczonego spotkaniem z Indianami Enawene Nawe, Rito Krahô, innymi, także europejskimi ludami tej ziemi oraz lekturą, rzecz jasna, nie tylko antropologiczną. Marcio miał przedziwny talent do mówienia o pojęciach abstrakcyjnych i rzeczywistości, powołując się na indiańskie mity, posługując się metaforą, słowami dokonywał przed nami wizualizacji nieznanych mentalności, a przy tym zachowywał równowagę człowieka nauki nawiązując do tekstów antropologów i filozofów. Już po piętnastu minutach wykładu zdążył każdego dnia „wychodzić” kilometry i ubielić ubranie, bo gdy zapisywał coś na tablicy, odnosiło się wrażenie, że sam chce zamienić się w kredę. Każdą myśl przekazywał z wielkim zaangażowaniem, a jednocześnie jego roztargnienie, nadmierna emocjonalność dodawały całości uroku naukowca, ale przede wszystkim pasjonata świata, odbieranego jako człowieka, który nie boi się żyć pełnią życia i któremu podróże, nauczanie i obecność ludzi, dają poczucie bycia spełnionym.

środa, 13 stycznia 2010

Miesiąc styczeń, a więc wraz z przecenami nadeszła sesja. Tyle prac do pisania, że brakuje mi czasu na porządny wypad po sklepach, a potrzebuje i spodni i butów. W bibliotekach także tłumy, ciężko znaleźć miejsce z kontaktem i lampką, chociaż to może kwestia wyboru biblioteki. W najpiękniejszej, tej na wydziale filologicznym i matematycznym (sic!- jak blisko tu językowi do liczb), gdzie człowiek czuje się studentem przez wielkie S, a w przerwie popija się kawę na jednym z magicznych dziedzińców, wśród drzewek pomarańczowych lub obok sadzawki, więc w tej antycznej bibliotece, o cudownych krużgankach i eleganckiej szachowej posadzce, tak, tu ludzi jest pod dostatkiem, ale że życie studenckie ma wbrew pozorom ludzki charakter, nie męczy to bardzo. Cisza jest, spokój jest, czytelnicy są i wiele książek nieprzeczytanych także, a więc wszystko, czego potrzeba przytułkowi dla książek i to, czego odwiedzający szukają.
Sobotnia noc spędzona w Terrassa z guacamole i tequilą. Skończyło się pisanie o biedzie i nierówności, teraz historia w wydaniu chilijskim i burbońskie reformy na ziemiach inkaskich... miesiąc bogaty w lektury różnego typu i czterogodzinne wykłady.

środa, 6 stycznia 2010

Po świąteczno-sylwestrowych zmaganiach z udziałem karmazynów, sandaczy, pierogów, kutii, tiramisu, chatek puchatka i sałatek różnego smaku, skończył się czas obżerania i nadszedł trudny miesiąc sesyjny... no oprócz dnia dzisiejszego, bo do mojego nowego domu przyszła na obiad rodzina moich współlokatorów i tak, jak obiad zaczął się o 14.00, tak skończył się o 22.oo. Ważne to, bo Katalonia nabiera dzięki teu kolorytu, który systematycznie gubił się u boku szalonego Baska.