środa, 31 grudnia 2008

Valencia, cz. 1

Dla tymczasowej mieszkanki Cuenci każdy wyjazd do dużego miasta wiąże się z możliwością pochodzenia po sklepach. Nigdy nie byłam fanką tej dyscypliny sportowej, ale Cuenca nie jest metropolią i doświadczyłam tu postu, który nawrócił mnie na przymierzanie i rozglądanie się za „fajnym ciuchem” Wielką krzywdą dla Walencji byłoby podsumowanie miasta, jako centrum handlowego, bo nie tu kryje się ani jego urok ani serce. Ba, może nawet jakaś wielka fanka mody skrzywiłaby się na myśl o zakupie odzienia właśnie tutaj. Dość, że dla mnie ta część wycieczki miała spore znaczenie, choć była zaledwie namiastką podróży…

poniedziałek, 29 grudnia 2008

Feliz Navidad!

Święta w obcym państwie kojarzą się z brakiem. Brakiem produktów. Nie do zdobycia okazują się buraki, ogórki kiszone, a widziana gdzieś na dolnych półkach Alcampo kiszona kapusta firmy Rolnik przepada bez śladu na kilka dni przed Wigilią. Polskie Boże Narodzenie w Hiszpanii ma więc charakter synkretyczny. Pojawiają się świeże krewetki królewskie, pulpety z merluzy, sałatka z krabów, a tradycyjna sałatka warzywna owinięta jest plackami tortilli. Po początkowej frustracji, (bo przecież rok czekania na barszczyk z pasztecikami) przychodzi radość, że w końcu udało się uciec od rutyny i w te najbardziej typowo polskie święta zejść ze szlaku typowości. W rodzinnym kraju sytuacja jest utrudniona, bo przecież kulinarne zwyczaje kocha się i pielęgnuje i trudno od tej miłości się wyswobodzić. Na obczyźnie jest się do tego zmuszonym. Potem Pasterka, w moim przypadku, pierwsza od kilkunastu lat poza kościołem dominikańskim, z gitarę, kastanietami i hiszpańskim zaśpiewem oraz żywą szopką (z 12 letnim przerażonym Józefem i 4 miesięcznym, spokojnie śpiącym Jezuskiem, niezważającym na krzyki i hałasy kościelnej gawiedzi). Potem to co chyba najbardziej różne od spędzania świąt w Polsce,gdzie po Pasterce miasta wyludniają się całkowicie i każdy znika w domowym zaciszu. Tu bowiem, jak na Hiszpanię przystało, fiesta w tutejszych pubach, czyli że tańce i radość do białego rana, a potem długie leniwe odsypianie...

wtorek, 9 grudnia 2008

Stolica po raz drugi

Prado wita odwiedzających istnym zalewem prac mistrzów i mistrzyków. Herbert wracał w to miejsce wiele razy i trudno mu się dziwić, bo ogarnięcie całości podczas jednej wizyty to nie tyle niemożność, ale prawdziwy gwałt na sztuce. Bo przecież gwałtem dla sztuki jest obojętność, a takowa spływa na widza po wizytacji kilkunastu sal. W pradiańskich murach o wiele łatwiej o zachwyty, bo nie tylko mamy do czynienia z dziełami wielkich malarzy, ale też z poczuciem, że oto my, odbiorcy kultury wysokiej, znamy tę kulturę i doskonale ją rozumiemy. Prawie każda sala ma swojego „pupilka”, co łatwo zauważyć, bo wokół „pupilka” gromadzi się większość zwiedzających. To co jednak przykuło moją uwagę, to para angielskich homoseksualistów, z których jeden dysponował ogromną wiedzą na temat sztuki i głośno dzielił się ze swoim współtowarzyszem. Mężczyzna okazał się dla mnie największą atrakcją hiszpańskiego muzeum. Bo oto wszystkie obrazy, pozornie znane, przeanalizowane, zgłębione przez lekturę Vasariego, Gombricha, Eco, czy Białostockiego, na nowo nabrały życia i rozpoczęły fascynującą grę ze mną- widzem. Grę, o której przez ostatnie dwa lata prawie zapomniałam. Sztuka być może nie wymaga słów, ale gdy słowa mają sens, są jak mapa w rękach podróżnika, czy święci w wierze katolickiej. Niby zbędne składniki dla żądnego przygód wędrowca, czy człowieka wierzącego w Boga, ale to dzięki takim narzędziom każdy odnajduje swoją szansę na poznanie. Moje szanse zwiększyły się na moment dzięki młodemu historykowi sztuki w madryckim muzeum. Niestety aby nie zrujnować romantycznej atmosfery, musiałam powstrzymać się od dalszego podążania ich śladami, po wysłuchaniu komentarzy do zaledwie trzech obrazów. Ale do Prado jeszcze wrócę, objuczona wieloma książkami, bo jedno krótkie spotkanie przypomniało mi o tym, dlaczego cztery lata temu zaczęłam tyle czuć widząc kilka maźnięć na przybrudzonym płótnie.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Pewnego razu w Andaluzji

Wycieczka do Andaluzji uświadomiła mi, jak podzielona jest Hiszpania. Zawsze mówi się o Baskach, Katalończykach, a praktycznie mieszkańcy wszystkich regionów patrzą na siebie jak mieszkańcy Krakowa na Warszawiaków. Oczywiście nie ma co generalizować, ale jednak Andaluzja ze swoim mieszanym dziedzictwem, specyficznym akcentem i odmienną mentalnością to troszkę inny świat. Trudno tylko stwierdzić, czy bliższe naszym wyobrażeniom o Hiszpanii jest jej serce- Kastylia, czy przypadkiem nie to dzikie południe, gdzie pełno atrakcyjnych brunetów, cieplejszy klimat, a flamenco wpisane jest w każdy moment życia. W Andaluzji muzyka rozbrzmiewa gdzieś między zagajnikami, a na ulicach, w małych, komercyjnych sklepikach, powiewają sukienki do tańca. Innymi słowy: laurkowe oblicze miast, takich jak Córdoba, czy Sewilla, gdzie jednak na każdym kroku trzeba pilnować żeby nie skradziono torebki i gdzie ceny, (by już nie mieszać w to Polski) w porównaniu z Cuencą, są niewyobrażalnie wysokie. Andaluzją trudno się nie zachwycić: białe wioski, drzewka pomarańczowe, palmy, architektura wzbogacona pozostałościami po Maurach. Już sam Meczet- Katedra w Córdobie, pobudza wyobraźnię swoim eklektycznym wystrojem. Mieszanka stylów i kultur dwoi się przed oczami turystów, rozbudzając wyobraźnię egzotyczną aurą. Pogranicze: kontynent europejski o północno afrykańskim posmaku…
Właściwie to już mój drugi pobyt w Andaluzji, ale za każdym razem honor regionu zostaje splamiony dziwnymi zdarzeniami, które trudno pominąć w relacjach. Z pierwszego razu pamiętam, jak wielokrotnie próbowano nas oszukać. Co chwilę o kilkanaście peset. Tym razem euro nie wyparowało z kieszeni, ale doświadczyliśmy bardzo niewdzięcznego traktowania „w”, a właściwie „przed” wieloma klubami w Córdobie. Poza oficjalnym szyldem: „w butach sportowych nie wpuszczamy”, panowie bramkarze nie wstydzili się posługiwać mniej wybrednymi argumentami. I tak jedna z koleżanek (26 lat) została zapytana o wiek i dowiedziała się, że do klubu mogą wejść tylko dziewczyny 21-letnie. Inna, przed kolejnym z klubów, została poinformowana, że wpuszczane są tylko ładne dziewczyny, więc niestety nie ma dla niej wstępu. Gdy już wydawało się, że zła passa zostanie przełamana i ¾ grupy weszło do Góngory- klubu, otoczonego bramkarzami-ochroniarzami, której ilości nie powstydziłaby się śp. księżna Diana, okazało się, że skórzane buty Britty też nie odpowiadają tamtejszym normom i po raz kolejny musieliśmy się wycofać. Trzeba przyznać, że wycofaliśmy się w atmosferze skandalu, bo kilka podpitych osób nie omieszkało powyzywać zarówno wspomnianego wyżej klubu, jak i samej Córdoby. Przy okazji zrozumiałam dobitnie znaczenie lokalnego patriotyzmu, gdy już w odrobinę spokojniejszej atmosferze, oburzeni panowie bramkarze tłumaczyli, że co jak co, ale Córdoby obrażać nie można. Ostatni akcent sobotniej nocy uratował wspomnienia przed absolutną niechęcią do tamtejszych obywateli. Spotkaliśmy „la tuna”, czyli grupę muzyków, przypominających meksykańskich mariachi. Wczesny poranek upłynął na słuchaniu romantycznych songów i nieco żywszych kawałków, przy których tańcem rozgrzewaliśmy zziębnięte kości. W taki oto sposób ta spektakularna noc dobiegła końca.
p.s. w zasadzie braliśmy także udział w pościgu policji, w roli ściganych, ale to może nie warte komentarzy. Wystarczy krótkie ostrzeżenie:

kochany turysto, pamiętaj, "botellones" nie wszędzie jest legalne i każdy przyłapany na tym procederze poza strefami zalegalizowanymi może uszczuplić swoje finanse o 300 euro:)

środa, 19 listopada 2008

Ayuntamiento

Władze miasta oficjalnie przywitały nas, Erasmusów, w progach Cuenci. Były przemówienia, zdjęcia, kamery tuż przy naszych twarzach, przedstawiciele regionalnej gazety, radia i my. Większość po całonocnej imprezie w mieszkaniu Sylwii, gdzie działy się ponoć rzeczy niezwykłe, ale niestety bez mojego udziału. Z ciekawostek jedynie, a nie używając eufemizmów- z plotek, wiem, że jedna z koleżanek, o podwójnym, belgijsko-francuskim obywatelstwie, tańczyła na samochodach i nie przeszkadzała jej w tym zwichnięta dwa dni wcześniej ręka (stół nie zawsze wytrzymuje ekspresję tancerki). Tak więc zabawa była intensywna, toteż nie zdziwiła mnie prośba Yoana- Króla Bezdomnych, abym go szturchnęła, gdyby zdarzyło mu się zasnąć. Król Bezdomnych ustroił sobie głowę różową gumką i przemianował na Królową. Można by zapytać, po cóż komuś ta wiedza, otóż miało to duży wpływ na zmianę kolorytu poważnego zazwyczaj Ratusza. Zdjęcia, na których burmistrz i rektor uniwersytetu stoją obok „wyraziście”- można by rzec- ubranych Czechów, Francuzów, czy Włochów, oddają całą powagę i uroczysty charakter naszego Erasmusa. Spotkanie zakończyło się kulturalnym popijaniem kawki i konsumowaniem neapolitanek dwojakiego rodzaju. Następnie rozeszliśmy się w cztery strony Cuenci.

wtorek, 4 listopada 2008

Halloween

I tak 31 października roku pańskiego 2008 doświadczyłam pierwszego najprawdziwszego Halloween w moim życiu. Najpierw do naszych drzwi zadzwoniła ekipa czterech „Krzyków”. Zaobserwowana tylko przez judasza, bo jakoś nie czułam się na tyle pewnie by otworzyć drzwi. Później udałam się z trzema z moich współlokatorek na spotkanie Paco i Cortiego. Celem miała być freakowa impreza w domu znajomych. O tym, że jest freakowa dowiedziałyśmy się godzinę przed wyjściem, więc nie zdążyłyśmy do czasu wyjścia zdziwaczeć. Na początku chłopcy też wydawali się jak najbardziej zwyczajni, ale pozory mylą i z bliska okazało się, że jeden ma koloratkę, a drugi koguta w dłoni. Może to niewiele, ale jednak wydałyśmy się sobie chorobliwie normalne. Choć, muszę przyznać, że Francesca i Inara dzierżyły w dłoniach (zakupione w sklepie Chińczyków za 3 euro z hakiem), połamane w wielu miejscach parasolki, która nadawały naszemu pochodowi posmak lekkiego szaleństwa. Tak więc ostatecznie, w tym na poły freakowym składzie, ruszyliśmy w dalszą drogę. Plan zawezwania taksówki spalił na panewce, bo stara obszarpana skrzynka (niczym nie przypominająca budki telefonicznej) skrywała bardzo elegancki, acz zepsuty telefon. A miejsce, gdzie zawsze stoi niezliczona ilość taryf, świeciło pustkami. Pozostał nam więc tylko dalszy marsz w ociekających deszczem ubraniach. Na wysokości Casas Colgadas, zatrzymaliśmy się na krótki postój. Przez moment czułam się, niczym na planie Życie jest piękne, gdy Corti zakrzyknął: Angél, klucze! a okno na pierwszym piętrze otworzyło się i na ziemię spadł zardzewiały klucz. Pokonaliśmy kilka schodów i chwilę później znaleźliśmy się w mieszkaniu Angela i jego przesympatycznej greckiej dziewczyny. Przywitał nas chłopak, w stroju charakterystycznym dla Antonio Hopkinsa w Milczeniu Owiec. Później poddałyśmy się atmosferze zabielania twarzy i Inara, nasza mieszkaniowa artystka, pokryła nasze policzki rysunkami diabłów, dyń i abstrakcyjnych szlaczków. Pozostałe dziewczyny założyły peruki rodem z Rodziny Adamsów, a chłopcy zmienili kolor na trupio blady. Tak przybrudzeni, szczęśliwi jak dzieci, z kukurykującym od czasu do czasu kogutem, ruszyliśmy ku wyższym partiom starego miasta. Na miejscu, w jednym z najpiękniejszych w całej Cuence mieszkań, (które miałam już okazję odwiedzić w trakcie trwania San Mateo), spotkaliśmy cały orszak zdziwaczałych ludzi. Królowały nie tylko wiedźmy i wampiry, ale też Muchomor, kobieta w peruce i okularach z lat 60, a nawet Superman. Na szczęście przekąski były dość codzienne, więc udało nam się ujść z imprezy z życiem. Później, już w nowej części miasta, całą noc ulicami przewijały się duchy, ociekające szminkową krwią potwory i naprawdę przerażający (a Ci, którzy widzieli film z pewnością się ze mną zgodzą) mężczyźni w strojach członków gangu z Mechanicznej Pomarańczy. W pubach porozwieszano sztuczne pajęczyny, podłogi pokryto liśćmi, a ściany przerażającymi kukłami. Tej nocy czuć było, że Cuenca karmi się atmosferą strachu.

poniedziałek, 27 października 2008

takie tam

Istnieją rzeczy naprawdę oczywiste. Przechodzenie na czerwonym świetle na skrzyżowaniu ulic Hermanos Becerril i Republica Argentina, spóźnianie na Patrimonio Etnografico, spanie do 13 po imprezowej nocy. To wszystko wpisane jest w harmonogram. Nie przeraża, nie mierzi. Chciałoby się powiedzieć- jest normą. Jakąś normą, która , być może, dla kogoś innego wydaje się dziwactwem, jednak rozpatrując rzeczywistość z perspektywy 21-letniej studentki eramusa wszystko jest logiczne i sensownie powiązane. To, co niezrozumiałe, tkwi głęboko w psychice i rzadko jest artykułowane. Na światło dzienne wychodzą tylko humory i grymasy, bez źródła i przyczyny. Nie wiem, czy mogę zaliczyć siebie w poczet ofiar szoku kulturowego, bo nie czuję rozdzierającej tęsknoty, lęku przed nieznanym. Każdy dzień dawno przestał być wielką niewiadomą, choć pewnie wciąż przeżywam jakieś drobne zdziwienia tutejszym światem. Tylko, że te zdziwienia również nabrały kształtów zdziwień nie kulturowych, a takich codziennych, typowych także dla polskich szerokości geograficznych. Ale mimo przyzwyczajenia, mimo podobieństw, jest w tym coś, jak w stąpaniu po zamarzniętym jeziorze koło domu babci. Niby już się doskonale wie, gdzie kra jest najcieńsza i gdzie nie ma niebezpieczeństwa wpadnięcia do lodowatej wody. Ale wciąż odczuwa się strach i niepewność. Wciąż nie ma spokoju, ale mimo strachu i niepewności, idzie się dalej i dalej…

poniedziałek, 13 października 2008

Toledo bardziej namacalnie

Słów więc kilka o wrażeniach także zmysłowych, ale takich, które są powszechniejsze, bo dotyczą samego miasta, bez zagłębiania w mentalność takiej, czy innej narodowości.
Gdy więc piątkowego poranka, po wypiciu kawy i zjedzeniu francuskiego ciastka znalazłam się, wolna od głodu i pragnienia, na ulicach Toledo, moje myśli powędrowały ku sakralnym wyżynom. Tam też wkrótce powędrowało moje ciało. Katedra nie rozczarowała. Kościół robi imponujące wrażenie nie tylko na zdjęciach w przewodnikach. Powiedziałabym nawet, że zdjęcia go odczarowują, zachowując tylko wrażenie monumentalności. Na żywo, doświadcza się emocji trudnych do opisania. Być może to tylko kwestia nastawienia zwiedzającego. Ale może, kto wie, jest w tym coś transcendentalnego. Z pewnością odczuwa się mistycyzm średniowiecznych czasów. Coś, co w minimalnym stopniu ocalało, dzięki gotyckim budowlom, które wznosząc się ku niebu, szczególnie oddziaływują na wyobraźnię „widza”. Gdy dotarłam na miejsce, katedra była jeszcze zamknięta dla zwiedzających. Można było jednak wejść do środka, bo w jednej z kaplic odbywało się nabożeństwo. Najlepszy moment by pierwszy raz zobaczyć wnętrze kościoła- gdy spełnia swoje przeznaczenie. Pogrążony w ciszy i skupieniu. Właściwie, gdy weszłam, rozbrzmiewał gregoriański śpiew. Tyle, że wszystko było ukojone ciszą. Śpiew się w nią wtapiał, był uzupełnieniem. Później katedrę wypełnili pokrzykujący ludzie. Wysokie sklepienia, rzeźby, witraże jeszcze wypełniała poranna modlitwa, ale atmosfera kontemplacji powoli umierała, zastąpiona komentarzami przewodników i nerwową ciekawością tłumu. Chcąc nie chcąc, stałam się jego częścią, gdy w zakrystii przyglądałam się obrazom El Greca, Van Dycka, Velazqueza, Caravaggia. Trudno się dziwić, że taka kolekcja nie sprzyja samotnemu zwiedzaniu.
Samo Toledo jest piękne, ale szczególnie w nieturystycznych porach. W ciągu dnia staje się bardzo komercyjne. Sklep przy sklepie. Wszędzie turyści cykający zdjęcia. Kamieniczki śliczne, uliczki urokliwe i być może, gdybym nie miała porównania ze starym miastem w Cuence, Toledo wzbudziłoby mój zachwyt. Jednak na tolediańskie kadry, wciąż nakłada mi się spokój i czar uliczek Cuenci. Być może zaczekam kilka miesięcy i Cuenca na tyle mi spowszednieje, że spojrzę na stare Toledo inaczej. Na pewno warto zobaczyć miasto, szczególnie wieczorem, gdy tabuny turystów znikają w restauracjach i barach, a sklepiki z figurkami Matki Boskiej i zdobionymi naczyniami są zamknięte.

sobota, 11 października 2008

Przemyślenia z Toledo

Na moją pierwszą "zacuenciańską" podróż wybrałam miasto sztuki El Greca. Podróż zajęła mi dwie godziny, a że musiałam wstać dosyć wcześnie (autobus wyruszał o 6.30), w zasadzie całą drogę przespałam. W Toledo po raz kolejny doświadczyłam, jak różna od naszej jest hiszpańska mentalność. Bilety komunikacji miejskiej w Toledo kosztują 90 eurocentów. Miałam tylko 70 drobnych, ale kierowca stwierdził, że nie ma problemu i zapłacę mu następnym razem. Potem trafiłam do kawiarni na placu Zacodover, gdzie w środku obowiązywał zakaz palenia. Młoda kobieta wyciągnęła papierosa i zapytała kelnerki, czy może zapalić. Tamta odpowiedziała, że jest zakaz, ale ostatecznie nie robiła przeszkód, gdy kobieta zapaliła. Myślę, że te dwa pozornie niezależne wydarzenia, są ze sobą powiązane i trudno rozpatrywać je w kategoriach pozytywne-negatywne. Po prostu hiszpańskie „mañana”, czyli charakterystyczny dla mieszkańców Południa luz, buduje odmienną perspektywę, inny sposób patrzenia. Konsekwencją są zarówno zachowania, które nam, mieszkańcom Północy przypadają do gustu, ale też takie, które wzbudzają zniecierpliwienie i niezrozumienie. Pewne święte wartości w naszej rzeczywistości, tu tracą znaczenie. Tutejsza niepunktualność, brak pośpiechu często ograniczają swobodę także tych, którzy są tu tylko na chwilę. Nie da się żyć nie podporządkowując się tutejszym zwyczajom. Z drugiej strony, dzięki temu, że Hiszpanie unikają schematów i nie dają wepchnąć się w sztywne ramy obowiązków, często robią dużo więcej, niż muszą. Więcej, niż wymaga zajmowane stanowisko. Są w swej pracy bardziej ludzcy, bo nie tkwią w schemacie „urzędnik”, „pracownik”. Tracą na typowej dla Polaków obowiązkowości, ale jednocześnie zyskują ludzką twarz, gdy wbrew godzinom pracy i zakresowi obowiązków próbują pomóc. Przy wszystkich wadach systemu "mañana", efekt uboczny w postaci osobistego podejścia do klienta, jest zdecydowaną zaletą. Czymś, czego w polskiej mentalności "sumiennego urzędnika" niestety brakuje.

środa, 8 października 2008

San Mateo San Mateo oe oe oeeo!!! Część I czyli o tym, czym jest "peña" i jak to ostatecznie uniknęłyśmy stratowania przez byka

Viva España, viva Alfonso VIII, viva San Mateo!!! Te słowa rozpoczęły czterodniowe święto na cześć wyzwolenia Cuenci spod władzy Maurów. W kilkunastu, a czasem nawet kilkudziesięciu grupach maszerowali młodzi i starzy, w koszulkach i chustach ze swojej „peña”. „Peña” to grupy, w które łączą się ludzie na czas trwania San Mateo. Każdy płaci około 90, a nowi członkowie nawet po 150 euro. Cena jest wygórowana, ponieważ poszczególne „peña” nie chcą się za bardzo rozrastać, bo to utrudnia kontrolowanie dużej ilości pijanych ludzi. W cenie opłacone zostaje jedzenie i picie na cztery dni trwania święta. Dostaje się również chusty z nazwą swojej grupy, np. „dondė esta la vaca?”, czyli po prostu „gdzie jest krowa?” i koszulki, które po czterech dniach nadają się do wyrzucenia, tak obficie skropione są alkoholem i błotem. Każda „peña” ma swój główny kolor, dlatego na starym mieście wyróżniają się białe, zielone, czy różowe plamy szalejących ludzi. Główne atrakcje to latająca po placu krowa i surra tryskająca z boty. Codziennie od późnych godzin popołudniowych Plaza Mayor przeradza się w corridę. Po bokach rozstawione zostają podwójne żółte bramki, za którymi mogą się schować najbardziej strachliwi, ale przestrzeń między bramkami zarezerwowana jest dla ryzykantów, którzy czekają aż nadbiegnie byk. Wtedy ryzykanci wspinają się po płocie i bezpiecznie lądują w pustej strefie. Jest jeszcze grupa zapaleńców, która nigdy się nie chowa, tylko prowokuje byka czerwonymi i różowymi kolorami. Wygląda to jednak jak walka tchórzy, bo byk trzymany jest na postrąku przez trzech silnych mężczyzn. Jego ruchy są ograniczone, a czasem mimo to, okazuje się silniejszy od ludzi. Po godzinnej, czy dłuższej bieganinie zmienia się byka, ponieważ zwierzę jest tak wykończone, że potrafi przewrócić się na pysk. Zdarza się, że wcześniej ugodzi na tyle silnie, że osoba musi być zabrana na noszach. Na gzymsach katedry, wysoko w górze, siedzą Hiszpanie z małymi dziećmi i oglądają widowisko z bezpiecznej odległości. Półki skalne są dość wąskie i widok matki z trzyletnią córką na kolanach na wysokości kilkunastu metrów bez żadnych zabepieczeń robi piorunujące wrażenie. Okolice katedry wydają mi się najbardziej groźne, ponieważ nie ma tam bramek, można ukryć się jedynie na schodach, które oczywiście nie dają pewnego zabezpieczenia. Na schodach katedry przeżyłyśmy wraz z moimi współlokatorkami największą traumę, kiedy w sobotni san mateowy wieczór czterdziestoletnie kobiety zaczęły regularną walkę. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego, przypominało walkę kogutów, czy psów. Nagle z dwóch walczących kobiet zrobiły się całe dwa rody zajadle atakujące się wzajemnie. Świadkami były niestety dzieci, które reagowały głośnym płaczem. Cała uwaga ludzi skoncentrowała się na bijatyce, w efekcie z opóźnieniem zauważono pędzącego byka. Tłum zaczął biec ku schodom i przez chwilę wydawało mi się, że zginę marną śmiercią, zdeptana przez pijanych Hiszpanów. Później silny, rozsierdzony byk wpatrywał się w nas, a z nozdrzy buchała mu para. Stał dosłownie metr od nas i miałyśmy świadomość, że jest na tyle silny, że może wyrwać się, jeśli zostanie podburzony. Wyczekiwał, a ludzie gestami i okrzykami próbowali sprowokować jego ruch. Na nas napierał tłum i resztkami sił zapierałyśmy się na stopniach katedry. Trwało to może kilkadziesiąt sekund, ale pozostawiło wrażenie kilkudniowej walki. Na koniec dnia, mężczyzna ubrany w kostium z rogami, z którego buchały płomienie, przebiegł się po placu trzy razy. To było ostatnie wydarzenia sobotniego wieczoru, w którym brałyśmy udział. Zmęczone, wróciłyśmy do domu.

poniedziałek, 29 września 2008

"Botellones" od środka

I stało się nieuniknione. Oto ja wielka botellonowa sceptyczka, zwabiona erasmusowym zaproszeniem, udałam się na Plaza de Espana. Pusty skwer. Z grupką 50 erasmusów u prawego boku placu. Czechów, Polaków, Francuzów, Belgów, Włochów, Brazylijczyków, Meksykanek, Niemców, Łotyszki, Argentyńczyka, może jeszcze Angielki i naszego wspaniałego hiszpańskiego ORI. Nie mało, ale jak na gwarne zazwyczaj pole pijackich zabaw, zdecydowanie niewiele. Tylko, że godzina wczesna, bo 11 dopiero wybiła, co dla Hiszpanów porą jeszcze niewychodzeniową jest. Deszcz kapał z nieba, alkohol z butelki, a w okolicach godziny pierwszej Plaza zaludniona została mieszkańcami Cuenci. Rozdźwięczona krzykami oraz śpiewem flamenco wyrywającym się z ust pijanych Cyganów. Pierwszoroczni studenci trzymając się za ręce obeszli dookoła fontannę by zadość uczynić zwyczajom. A my, z calimocho własnej roboty (czyli za dużo wina, za mało coli) wsłuchiwaliśmy się w opowiadania Vidala o tolediańskim pochodzeniu i maratonowych biegach. Potem jeszcze Noise, La Calle i kilka rozmów w spanglishu. Wieczór skończył się o 6 nad ranem, co ze zgrozą odkryłam dopiero w mieszkaniu, ale skoro tak, to wydaje się udany.

poniedziałek, 22 września 2008

"botellones"

W każdy czwartek w Cuence, ale i innych hiszpańskich miastach rozpoczyna się wielki festiwal picia. Trwa do soboty. Tu, w Cuence, ludzie spotykają się na Plaza de España tylko po to żeby przez następne kilka godzin pić. W środku nocy gwar jest taki, jak na targowisku, gdzie przekupki zachwalają swoje towary. Hałas potęgują strumienie fontanny uderzające o bruk. W żadnym innym kraju, przynajmniej europejskim, takie zjawisko nie istnieje. Nawet w rozrywkowych Włoszech. Choć niektórych Hiszpanów by to nie zdziwiło, bo Włochy to dla nich inna rzeczywistość. Przechodzę czasem przez środek placu i zastanawiam się, czy przyjdzie dzień, że zrozumieniem. Na razie coraz odleglejsza jest mi ta południowa mentalność, gdzie alkohol jest bogiem radości.

niedziela, 21 września 2008

obiad

Obiad miał być zanurzeniem w kastylijskość. Tak, by kolejnym zmysłem poczuć, gdzie jestem. Zaczęłam więc od kastylijskiej zupy z oliwy, szynki, jajek i suchego chleba. Z początku niezrażona oczkami tłuszczu pokonywałam kolejne łyki. Dramat zaczął się od natrafienia na jeden z wielu kawałków grubej szynki o dziwnym, niezidentyfikowanym smaku. Potem było już tylko gorzej. Uszy świni okazały się niestrawienne dla mojego wyjałowionego żołądka. Tata Juana, który siedział naprzeciwko mnie szybko zauważył, że coś jest nie tak. Zabrał uszy i podał swoją potrawę- wątróbkę z baraniny, którą musiałam po wielokroć popijać wodą. Miała tak intensywny smak i zapach, że zaczęłam rozumieć, co odczuwają kobiety w pierwszych miesiącach ciąży. Brat Juana zajadał się pyskiem świni, a Juan jadł coś, czego nazwy nie chciał mi zdradzać. Z początku dopytywałam, ale gdy spróbowałam tego „czegoś”, już nie chciałam wiedzieć, co zjadłam. Tak więc pierwszy kastylijski obiad zapamiętam z pewnością na całe życie. Duże przeżycie dla zmysłów.

czwartek, 18 września 2008

c.d.

….poranek rozpoczęliśmy od wizyty w ORI- Biurze Dla Studentów Zagranicznych. Tam spotkałam Inarę- rzeźbiarkę z Łotwy, z którą od jakiegoś czasu korespondowałam. Już następnego dnia okazało się, że będziemy współlokatorkami. Wcześniej jednak Vidal Gamonal, który obsługuje ORI, wręczył mi pełno map, opisów Cuenci i dwa wielkie zeszyty- prawie książki- w których znajdują się streszczenia kursów, plany zajęć i formy zaliczeń. Książko-zeszyty są ładnie oprawione, a zawartość przejrzysta i czytelna. Kolejne stereotypy przełamane, bo nagle okazuje się, że to, co może w Hiszpanii jest mañana, na polskich uczelniach będzie la semana prȯxima albo nie będzie nigdy. Tak więc wcale Polak nie taki szybki, jak go malują.

Po pobycie w ORI ruszyliśmy w dalszą drogę, która nie mogła zakończyć się gdzie indziej niż…w barze. Posiedzieliśmy sobie chwilę, właściwie dłuższą chwilę. Juan ze swoim tatą strzelili sobie po piwku, miła dziewczyna z obręczą w nosie uśmiechała się wypalając papierosa, a eksdziewczyna Juana krzywiąc się nad kieliszkiem z sokiem pomidorowym i pieprzem, zabijała kaca. Hiszpański standard: alkohol, siesta, popijackie bóle i hiszpańskie okrzyki. Tak przeżyliśmy kolejne dwie godziny naszego fascynująco spowolniego żywota, aż w końcu usłyszałam długo oczekiwane zdanie: idziemy na obiad. Ponieważ, jak wielu ludzi, miałam juz okazję spróbować tego, co dobre, liczyłam, ba, byłam przekonana, że i tym razem hiszpańska kuchnia mnie nie zawiedzie, a wręcz oczaruje.

wtorek, 16 września 2008

Pierwszego wieczoru Juan zabrał mnie na obchód po knajpach i knajpeczkach. W każdej z nich poznawałam nowych ludzi, w każdej, obowiązkowo, cmokałam ich w oba policzki. W każdej, niestety, Juan stawiał mi duże piwo lub calimocho i nie pomagały moje prośby, a w pewnym momencie błagania i tłumaczenia, że dla mnie już wystarczy. W oparach tytoniu i haszu kończyłam coraz wolniej kolejny kufel, z efektem dość oczywistym- poranek był ciężki. Gdy ta ciężkość odrobinę zelżała, Juan był gotowy do drogi. Nie chciałam mu robić przykrości i ukrywałam kaca w zakamarkach mojego ciała, ale każdy podmuch dymu z jego papierosa był bolesnym doświadczeniem. Jak się miało szybko okazać, nie jedynym tego dnia….

poniedziałek, 15 września 2008

Bartolo i hiszpańskie zwyczaje

Ważnym członkiem rodziny Rodriguez jest Bartolo, mały piesek, który przywitał mnie szybkimi machnięciami tyciego ogonka. Tata Juana i Bartolo są jak Asterix i Obelix, Kubuś Puchatek i Prosiaczek, Thelma i Louise. Nierozłączni, choć każdy prowadzi swoje własne, niezależne życie. Chodzą razem wszędzie, także do pubu, restauracji. Bartolo często opuszcza lokal lub zaprzyjaźnia się z innym psem w barze. Czasem, gdy wychodziliśmy z pubu, zajmowało nam wiele czasu, by go odszukać. Tata Juana nigdy nie okazywał zniecierpliwienia i rozpromieniał się, gdy Bartolo w końcu beztrosko ku nam podbiegał. W ogóle Hiszpanie wykazują ogromną tolerancję wobec opieszałości i powolności i to nie tylko swojej. Zdarza im się przepraszać za spóźnienie, mało jednak w tym skruchy, więcej konwencji spowodowanej kontaktem z innymi nacjami. Generalnie lubią i pielegnują swoją narodową cechę, jako wyraz wolności i swobody. Co do wizyt w barze, to w ciągu ostatnich dni wydawało mi się, choć to niezgodne z prawem logiki, że częściej do barów wchodzimy, niż z nich wychodzimy….

niedziela, 14 września 2008

el comienzo

Gdy przyjechałam do Cuenci, odebrałam smsa od mojego cicerone-opiekuna, w którym pisał, że się spóźni. W ciągu następnych kilku dni zdążyłam się przekonać, że pojęcie czasu w tej części świata ma kompletnie odmienny sens. Czasem polskie pięć minut, tu ma znaczenie transcendentalne-dotyczy wieczności. Juan (w moim, dość jeszcze krótkim życiu, poznałam siedmiu Juanów i mam wrażenie, że Janek to najpopularniejsze hiszpańskie imię) okazał się bardzo zorganizowany. Zaproponował nocleg u swojego taty w przytulnym domu, gdzie zaznałam nieznanej mi dotychczas gościnności. Nawet na dominikańskich pielgrzymkach, gdzie ludzie są naprawdę życzliwi, nikt nigdy nie sprawił, żebym czuła się tak swojsko. Nie jak gość, ale mieszkaniec. Niestety nieodrodną cechą każdego prawdziwego Hiszpana jest wypalanie niewyobrażalnej ilości tytoniu. Cały czas miałam wrażenie, że jestem na planie filmu Kawa i Papierosy, a w zasadzie nowej produkcji: Papierosy, po prostu. Gdy już ulokowałam mój wielki plecack, walizkę, worek, torebkę w sypialni, nadszedł czas posiłku. Oczywiście, jak na typowo męski dom przystało, wszystkie potrawy znajdujące się w lodówce, zrobiła babcia Juana, a masło, nie wiedzieć czemu, było pokryte cienką warstwą popiołu. Zostałam uraczona marynowaną kuropatwą, żółtym serem moczonym w oliwie z oliwek i mięsem ze świni. Po dwudniowej podróżniczej głodówce czułam przed-smak raju.

czwartek, 11 września 2008

stolica

Madryt na tę chwilę jawi mi się jako wielka jama pełna tajemnych przejść i podziemnych zakamarków. Cały mój czterogodzinny pobyt w stolicy spędziłam biegając po lotniskowych toaletach, odbierając bagaże oraz jeżdżąc trzema różnymi liniami metra by dotrzeć do Atocha. Potem okazało się, że to wszystko zajmuje tyle czasu, że nie ma co wychodzić na powierzchnię, tylko czym prędzej zakupić bilet na Renfe i udać się do pociągu odjeżdżającego w kierunku Cuenci. Korzystając z okazji, próbowałam przy kasie biletowej ćwiczyć mój hiszpański, ale pani, nieprzyzwoicie jak na Hiszpankę, zaczęła mówić po angielsku, czym kompletnie pokrzyżowała moje edukacyjne plany.

małe impresje

Widziałam Hiszpanię z lotu ptaka. O brunatno żółtej ziemi, gdzieniegdzie obficie skropionej ciemno zielonymi punktami. Mocne zderzenie, szczególnie po soczystej zieleni angielskich pól i zagród, ziemia wydała mi się jałowa, surowa. Miejscami widać było domostwa, a w ich okolicy zazwyczaj wyróżniały się małe niebieskie prostokąty wypełnione wodą. W okienko samolotu wpadały parzące promienie słońca. Poczułam, że jestem w Hiszpanii.

lot

Lotnisko Londyn Gatwick okazało się bogate w długie, wręcz niekończące się korytarze. Z pewnością nie jest to Heathrow, ale tempo, jakie musiałam sobie nadać, by w odpowiednim czasie pokonać odległość z samolotu A do samolotu B, stawia gatwickie korytarze, na równi z bieżnią w ptasim gnieździe. Oczywiście nie byłoby szans do pokonywania rekordów na miarę Ussaina Bolta, gdyby nie fantastyczny timing angielskich linii lotniczych, które to za punkt honoru postawiły sobie urozmaicenie podróży swym pasażerom. Wygląda na to, że pielęgnują ów zwyczaj, bo ku Madrytowi także ruszyliśmy z opóźnieniem. Czyli od początku przygoda i podniesiona adrenalina. Czego chcieć więcej?

piątek, 15 sierpnia 2008

nigdy prześmiewczo

Nie będę szesnastowiecznym konkwistadorem, pod znakiem krzyża zdobywającym nowe ziemie, ani pewnym siebie współczesnym amerykańskim turystą w krótkich spodenkach i czapce baseballówce. Raczej bohaterką Gadjo Dilo, czy Hiroszimy... zagubioną, oczarowaną, przemienioną... romantycznie i zgubnie.
Ze śladową ilością słownictwa, ale z charakterystyczną pewnością, co do wiedzy na temat kultury odwiedzanego miejsca. Cóż- zachodnia pycha, która zaatakowała już studentów naszego środkowoeuropejskiego kraju i zbiera zadziwiająco owocne plony. Ja- Tam. Może nie stereotypowo, bo nie tylko flamenco i torreadorzy, jeszcze trochę historii Maurów, poezji Lorci, muzyki Savalla, malarstwa Zurbarana, czy Velazqueza. Jeszcze odrobina hiszpańskiego wina- marka niestety zapomniana, z czego szybka diagnoza: nie odziedziczenie koneserskiego zacięcia matki jednoosobowego rodu.
Wiedza w miarę oględna i po łebkach, ale żeby za rok czuć się w pełni świadomym hiszpańskiego dziedzictwa. Wtedy już bez „ale” i bez wątpliwości. W końcu ma się aspiracje kulturoznawcze. Nie byle jakie lektury za sobą, nie „byle” zainteresowania. Przyszłość malującą się w wielorakich kolorach, z dużym brzuszkiem literki "P". Literka "P"właściwie ubrana w barwy narodowe, bo o polskości zapominać nie wolno. Najlepiej jeszcze taka to "Przyszłość", gdzie wspomniana po wielokroć pierwsza literka, wykaligrafowana jest z małym krzyżykiem w „nóżce”, by zaspokoić wszystkie nasze chluby i dumy. Tyle Stąd. Pigułka ode mnie.
A Tam? Nieznane. Kraj, który nie uległ procesowi globalizacji na tyle, by nauka angielskiego stała się powszechnym zwyczajem. Zaścianki i progresje egzystujące po obu stronach tej samej ulicy...
Może być ciekawie, gdy polskie dumy zderzą się z hiszpańskimi honorami.

czwartek, 14 sierpnia 2008

powroty

Po wielu rozjadach wróciłam w stare progi, ale jak wiadomo, wraca się po to żeby znów wyruszyć- tak przynajmniej brzmi moje, pewnie niezbyt autorskie, powiedzonko. Tak więc, jestem na razie tu, aby już za chwilę znaleźć się tam. I dlatego "Tam" założyłam właśnie bloga. Bo wiem, że wspomnienia, jeśli nie zapisane, zbiją się w jedną masę pozytywnego lub negatywnego wrażenia i już nie dadzą się ułożyć w pasmo różnorodnych przeżyć i odczuć, jakimi z początku były. Chcę zatrzymać wspomnienia, które ze swej natury skazane są na zapomnienie. Nie wiem, czy taka zuchwałość jest karana. Jeśli tak, nie wypłacę się do końca życia;)