środa, 31 grudnia 2008

Valencia, cz. 1

Dla tymczasowej mieszkanki Cuenci każdy wyjazd do dużego miasta wiąże się z możliwością pochodzenia po sklepach. Nigdy nie byłam fanką tej dyscypliny sportowej, ale Cuenca nie jest metropolią i doświadczyłam tu postu, który nawrócił mnie na przymierzanie i rozglądanie się za „fajnym ciuchem” Wielką krzywdą dla Walencji byłoby podsumowanie miasta, jako centrum handlowego, bo nie tu kryje się ani jego urok ani serce. Ba, może nawet jakaś wielka fanka mody skrzywiłaby się na myśl o zakupie odzienia właśnie tutaj. Dość, że dla mnie ta część wycieczki miała spore znaczenie, choć była zaledwie namiastką podróży…

poniedziałek, 29 grudnia 2008

Feliz Navidad!

Święta w obcym państwie kojarzą się z brakiem. Brakiem produktów. Nie do zdobycia okazują się buraki, ogórki kiszone, a widziana gdzieś na dolnych półkach Alcampo kiszona kapusta firmy Rolnik przepada bez śladu na kilka dni przed Wigilią. Polskie Boże Narodzenie w Hiszpanii ma więc charakter synkretyczny. Pojawiają się świeże krewetki królewskie, pulpety z merluzy, sałatka z krabów, a tradycyjna sałatka warzywna owinięta jest plackami tortilli. Po początkowej frustracji, (bo przecież rok czekania na barszczyk z pasztecikami) przychodzi radość, że w końcu udało się uciec od rutyny i w te najbardziej typowo polskie święta zejść ze szlaku typowości. W rodzinnym kraju sytuacja jest utrudniona, bo przecież kulinarne zwyczaje kocha się i pielęgnuje i trudno od tej miłości się wyswobodzić. Na obczyźnie jest się do tego zmuszonym. Potem Pasterka, w moim przypadku, pierwsza od kilkunastu lat poza kościołem dominikańskim, z gitarę, kastanietami i hiszpańskim zaśpiewem oraz żywą szopką (z 12 letnim przerażonym Józefem i 4 miesięcznym, spokojnie śpiącym Jezuskiem, niezważającym na krzyki i hałasy kościelnej gawiedzi). Potem to co chyba najbardziej różne od spędzania świąt w Polsce,gdzie po Pasterce miasta wyludniają się całkowicie i każdy znika w domowym zaciszu. Tu bowiem, jak na Hiszpanię przystało, fiesta w tutejszych pubach, czyli że tańce i radość do białego rana, a potem długie leniwe odsypianie...

wtorek, 9 grudnia 2008

Stolica po raz drugi

Prado wita odwiedzających istnym zalewem prac mistrzów i mistrzyków. Herbert wracał w to miejsce wiele razy i trudno mu się dziwić, bo ogarnięcie całości podczas jednej wizyty to nie tyle niemożność, ale prawdziwy gwałt na sztuce. Bo przecież gwałtem dla sztuki jest obojętność, a takowa spływa na widza po wizytacji kilkunastu sal. W pradiańskich murach o wiele łatwiej o zachwyty, bo nie tylko mamy do czynienia z dziełami wielkich malarzy, ale też z poczuciem, że oto my, odbiorcy kultury wysokiej, znamy tę kulturę i doskonale ją rozumiemy. Prawie każda sala ma swojego „pupilka”, co łatwo zauważyć, bo wokół „pupilka” gromadzi się większość zwiedzających. To co jednak przykuło moją uwagę, to para angielskich homoseksualistów, z których jeden dysponował ogromną wiedzą na temat sztuki i głośno dzielił się ze swoim współtowarzyszem. Mężczyzna okazał się dla mnie największą atrakcją hiszpańskiego muzeum. Bo oto wszystkie obrazy, pozornie znane, przeanalizowane, zgłębione przez lekturę Vasariego, Gombricha, Eco, czy Białostockiego, na nowo nabrały życia i rozpoczęły fascynującą grę ze mną- widzem. Grę, o której przez ostatnie dwa lata prawie zapomniałam. Sztuka być może nie wymaga słów, ale gdy słowa mają sens, są jak mapa w rękach podróżnika, czy święci w wierze katolickiej. Niby zbędne składniki dla żądnego przygód wędrowca, czy człowieka wierzącego w Boga, ale to dzięki takim narzędziom każdy odnajduje swoją szansę na poznanie. Moje szanse zwiększyły się na moment dzięki młodemu historykowi sztuki w madryckim muzeum. Niestety aby nie zrujnować romantycznej atmosfery, musiałam powstrzymać się od dalszego podążania ich śladami, po wysłuchaniu komentarzy do zaledwie trzech obrazów. Ale do Prado jeszcze wrócę, objuczona wieloma książkami, bo jedno krótkie spotkanie przypomniało mi o tym, dlaczego cztery lata temu zaczęłam tyle czuć widząc kilka maźnięć na przybrudzonym płótnie.