sobota, 27 marca 2010

Zawsze najwięcej jest tego, co pośrodku, a więc ludzi zwykłych, codziennością zmęczonych i zachwyconych drobnostkami. Ludzi, ot, uczących się, studiujących, pracujących. Takich, którym brakuje czasem pieniędzy na koniec miesiąca, a okazjonalnie mogą pozwolić sobie na jakąś ekstrawagancję- zakup pary drogich butów, czy wypad na wykwintną kolację. Ot, typowości w nietypowym ludzkim bycie. Niezwracające uwagi, bo tak moje, jak i twoje. Życie. Szare, kolorowe, jaskrawe, bezbarwne, czarno-białe. Takie, jakie sobie hodujemy i takie, jakie jest nam dane. Obok tego skrajności, dysharmonie, dysonanse, to, co rozszczepione, ustawione na granicach, dlatego zauważalne, wzbudzające zainteresowanie, emocje. Nie by krytykować dla samej przyjemności szyderczego wytykania, nie by wejść w judymowe buty. Kąśliwa obserwacja, ale bez ideologicznego komentarza, bez mentorskich rad, jak, by było lepiej. Bo jest jak jest. Nie chodzi o bierność, nie chodzi o działanie, ale o koloryt, który boli, rani, cieszy, wzbogaca. Każda obserwacja uczy wrażliwości i prowadzi do pytań o nas samych.

Barcelona, jak każda metropolia, to miasto kontrastów. Bogactwo ociera się tu o skrajną biedę, kopuluje z nią, upaja lub czasem po prostu omija ją bezwiednie, czy współczująco. Niektóre wystawy przypominają artystyczne projekty- w jednej błyszczą nowiutką skórą torebki w złotych klatkach, w drugiej duża ilość połączonych sznurówkami tenisówek przypomina postmodernistyczne rzeźby, w witrynie sklepu z odzieżą świecą wypolerowane motocykle. Ekskluzywne zapachy i markowe nazwy przyciągają spragnionych klientów. Na ulicach z ciszy wybijają krzyki Amerykanek, czy Niemek, które przybyły w poszukiwaniu namiętnej przygody w silnych ramionach jakiegoś Javiera Bardem. Młodzi Anglicy, którzy przy dźwiękach obcego języka upijają się w jak najbardziej bliski sobie, wyspiarski sposób, piękne kobiety w szykownych małych czarnych i panowie w garniturach od włoskich projektantów, wszyscy o dużym takcie i wdzięku. Stołują się w najwspanialszych restauracjach i śpią w najlepszych hotelach, podobnych do wielu, które można znaleźć w ich państwach. Obok, Nigeryjczycy sprzedający torebki na Passeig de Gracia, kobiety w chustach zwinięte przy murach w kłębek, bezdomni zawinięci w koce w zaułkach, na przedprożach domów, owrzodziali, czy zdeformowani fizycznie żebracy, Cyganie przygrywający tanie melodie na akordeonach w metrze, Pakistańczycy powtarzający swoją nocną mantrę “cerveza, beer”, kieszonkowcy na Ramblas i prostytutki uprawiające seks na ulicach Raval. Codzienne widoki, o których czasem trzeba coś napisać, by nie stały się po prostu częścią krajobrazu, przezroczystą codziennością przyjmowaną bezrefleksyjnie. By nie zgubić wrażliwości, choćby, obserwacji.

We dreamed about more

piątek, 26 marca 2010

Jest we mnie coś, co nie do końca odpowiada ogólnie przyjętym normom, zasadzie „w zdrowym ciele zdrowy duch”. Pociągają mnie nie te rzeczy, co trzeba: lubię pić, jestem leniwy, nie mam boga, polityki, idei ani zasad. Jestem mocno osadzony w nicości, w swego rodzaju niebycie, i akceptuję to w pełni. Nie czyni to ze mnie osoby zbyt interesującej. Nie chcę być interesujący, to zbyt trudne. Pragnę jedynie miękkiej, mglistej przestrzeni, w której mogę żyć, i jeszcze żeby zostawiono mnie w spokoju. Z drugiej strony, kiedy się upijam, krzyczę, wariuję, tracę panowanie nad sobą. Jeden rodzaj zachowania nie pasuje do drugiego. Mniejsza z tym.
Charles Bukowski



poniedziałek, 22 marca 2010

Swing & flamenco chill

Na youtube znalazłam fragment występu argentyńskiego zespołu Shine. Na ich koncercie byłam około miesiąca temu, nagrania w lepszej jakości na: http://www.myspace.com/shinebcn



A to już tak domowo, czyli to, co najczęściej słuchane we wszystkich domach w Hiszpanii, w których miałam okazję mieszkać, a, i nawet moja mama swego czasu pytała mnie o tę grupę. Też ich lubię i szaloną Bebe zdarza mi się słuchać od czasu do czasu:)

czwartek, 18 marca 2010

Ska, calçots i różne inne

W piątek byłam w Arenys. Arnau, kolega Estel, otwierał wraz z grupą znajomych salę z muzyką alternatywną. Wytańczyłam się w bujanym rytmie ska. Na tle słów skromnych i mało wyszukanych pobrzmiewał ironicznie saksofon. Wymieniałyśmy prześmiewcze uwagi na temat czarnego mężczyzny, który całą imprezę po prostu stał i jak Haitańczyk z serialu o popularności Big Maca (Heroes- czas się przyznać, uległam sile grawitacji), odbierał ludziom moce. Nad ranem wróciłyśmy do pokoju z widokiem na morze, co z polskim filmem o tym tytule ma mało wspólnego, jedynie konotacje samobójcze, bo młodzi ludzie rzucają się tu (niekoniecznie z pokoju Estel, ale ze skarpy znajdującej się w pobliżu) do morza z zamiarem pożegnania z życiem w romantycznej aurze, niestety, często z pozytywnym skutkiem.
W sobotę, jak i w niedzielę, był obiad kataloński. Tyle, że w sobotę z całą wsią jedliśmy przypominające pory calçots, które przygotowano na wielkim ogniu rozpalonym na placu koło kościoła. Ręce od tego się strasznie czerniły i buzia cała umazana w rudawym sosie, ale jakże warto było się ubrudzić dla tego smaku. No i butifarra, którą można by z polską kiełbaską grillowaną porównać. I trunek, katalońska ratafia, o ostrym anyżowym smaku, przypominającym conquensańskie resoli. A w niedzielę, we wsi pod Sabadell z rodziną Estel paella-nie paella z owocami morza i nasz wypiek skromny, brownie z orzechami. Mój blog zamienia się w kucharskie opisy, ale cóż zrobić, gdy autochtoni tak nasycają zmysł smaku i rozpieszczają podniebienie.

poniedziałek, 15 marca 2010

DLA CIEBIE, MONIUSZKA:)

Moniuszko kochana, wszystkiego najlepszego!!!! Niech Ci pędzel maluje najpiękniejsze abstrakty i tę rzeczywistość, w której jest ot, dobrze:)

ta piosenka, to taka trochę średnio do przyjaciółki śpiewana, ale jak wymazać to o dreszczach i deszczach, to pasuje ;)



piątek, 12 marca 2010

Noc eklektyczna

W sobotę, w Międzynarodowy Dzień Ofiar Przestępstw Państwowych (El Día de las Víctimas de Crímenes de Estado) na placu Sant Jaume Ruch na Rzecz Ofiar Przestępstw Państwowych z Kolumbii (Movimiento de Víctimas de Crímenes de Estado de Colombia) przygotował wieczór poświęcony ofiarom oraz manifest przeciwko demokratycznej polityce bezpieczeństwa (La política de seguridad democrática), której patronuje prezydent Álvaro Uribe Vélez i która, według protestujących, wzmaga przemoc i konflikty zbrojne w państwie, przynosząc nikłe skutki pozytywne.
Pracownicy Ruchu, Kolumbijczycy, przedstawiali historie poszczególnych ofiar, na szyjach zawieszone mieli tabliczki z nazwiskami, zdjęciami i krótką faktografię z życia ofiar paramilitares. W międzyczasie śpiewane były słynne pieśni latynoskie. Najpierw przez mężczyznę, który niestety fałszował największe przeboje Victora Jary, potem przez dziewczynę z Hondurasu o głębokim, wibrującym, niskim, pełnym głosie, która porwała wszystkich słuchaczy do tańca. Potem występował zespół z Senegalu wybębniając afrykańskie rytmy, w rytm których tańczyli pozostali członkowie zespołu. Po performancach i śpiewach należało się posilić, więc wybraliśmy się naszą katalońsko-meksykańsko-norwesko-wenezuelską grupą, z moją domieszką polskości, do restauracji etiopskiej, gdzie jadło się rękoma ze wspólnego kotła, wyrywając spod jedzenia kawałki naleśnikowego chleba i nakładając pikantne mięsne specjały i warzywa. To wszystko popijaliśmy katalońskim winem wytrawnym- a jak, nawet w restauracji etiopskiej należy być odrobinę lokalnym;). Później w kubańskim barze ćwiczyliśmy salsowe wygibasy.

poniedziałek, 8 marca 2010

ŚNIEG!!!

Cóż, dziś w Barcelonie padał śnieg, zjawisko tak niecodzienne, że ludzie wybiegli na ulicę by robić zdjęcia aparatami telefonów komórkowych. Mali i duzi rzucali się śnieżkami. Odwołane zostały zajęcia w szkołach, ludzie mieli wolne w pracy. Zabawnie, tylko trochę ślisko, bo ani soli ani innych trików tu nie znaju czy nie czyniu:)

sobota, 6 marca 2010

Widok

Na dziś, nostalgicznie. Na wielkim tarasie mojego mieszkania widok na Tibidabo zasłania postawiony kilka lat temu szeroki, klocowaty, rudy dom mieszkalny. Słuchając Sonate de Vinteuil łatwiej wyobrazić sobie, że dom jest tylko złośliwą imaginacją, błahostką. Gdy się już tak dobrze wsłuchasz, nadchodzi moment, by oprzeć się o balustradę i zachwycić widokiem na wzgórze. Być może nawet nie potrzeba tarasu mojego mieszkania. Ba, być może nawet nie trzeba znajdować się w Barcelonie.



a swoją drogą, to bardzo nieładnie, jak youtube tak nachodzi na inne obrazki, kiedy blogista nie wie, jak temu zaradzić.

poniedziałek, 1 marca 2010

Po wakacjach

Podróży czas skończony, nauki czas wznowiony, ale muszę przyznać, że świeże austriackie powietrze orzeźwiło moje ciało i umysł. Po wyjeździe wniosków kilka: ludzie potrafią być bardzo aroganccy i pyszni, jednocześnie zawsze znajdą się tacy, którzy są dowcipni i zdystansowani. Lepiej trzymać z drugimi. Na stoku gorąca czekolada z bitą śmietaną smakuje wspaniale, o ile potem nie znajdzie się ktoś, kto wypomni ilość spożytych kalorii. Z pewnością tygodniowy brak komputera jest rewelacyjną formą odwyku. Słońce, narty, wiatr, góry, śnieg, są cudowne bez żadnego "ale", szczególnie, gdy jeździe towarzyszą wojenne pieśni, z niezapomnianym hitem z Czterech Pancernych. Zabawne są też bitwy śnieżne w zjazdowym tempie i niecelowe tarzanie się w śniegu, z którego wychodzi się cało. A, i ulubione zajęcie- stawianie do pionu trzylatków, którzy podczas swojego jednego pługowego zjazdu są w stanie przewracać się co dwa metry (ilu upadkom na jednej trasie to się może równać, wyliczcie sami). Oczywiście, jeśli się ma szczęście, taki trzylatek obdarowuje później swoim rozbrajającym uśmiechem;)