poniedziałek, 19 stycznia 2009

Valencia, cz.2

Gdyby szukać w Walencji cechy wyróżniającej, punktu, który odróżniałby ją od innych miast, z pewnością byłoby to La Ciutat de les Arts i les Ciències-Miasto Sztuki i Nauki, zbudowane w większości według projektów Santiago Calatravy, architekta i rzeźbiarza, którego styl zdradza wieloletnie studia nad naturą, anatomią ciała ludzi i zwierząt. Niektóre z budynków współtworzące „Miasto przyszłości”, przypominają gigantyczne szkielety. Tym bardziej, że używane materiały są najczęściej w białym, „kościstym” kolorze. „Miasto” obejmuje Pałac Sztuki, Muzeum Nauki, ogrody, planetarium, trójwymiarowe kino Imax oraz największe w Europie oceanarium w gmachu zaprojektowanym przez Félixa Candelę. Niektóre z budynków są zamknięte dla turystów, ale dużą część można zwiedzić, niestety, niemałym kosztem. Wizyta w samym tylko oceanarium kosztuje około 30 euro. Niektóre projekty, zwłaszcza budynek oceanarium właśnie, budzą szybkie skojarzenie z Operą w Sydney Jørna Utzona. Całość wydaje się trochę chłodna, kosmiczna, ale artystyczny koncept świetnie uzupełnia się z przeznaczeniem miejsca poświęconego nauce i sztuce.
Walencja położona jest nad morzem. Dużą wizualną atrakcją są drzewka mandarynkowe oraz secesyjne kamieniczki z frywolnymi wykończeniami balkonów, czy gzymsów. Dbałość o szczegóły architektów miasta uzewnętrznia się w drobiazgach. Przykładem mogą być podziemne parkingi w środku Starego Miasta, do których wejścia, w kształcie skorupek ślimaków, zostały tak wkomponowane w całość placu, okolone kwiatami i krzaczkami, iż trudno z początku zauważyć, że są to po prostu wjazdy i wyjazdy i że poza funkcją estetyczną pełnią znaczącą funkcję użytkową.
Co frustrujące dla mnie, jako adeptki języka kastylijskiego, to, że w Walencji językiem urzędowym jest także walencjański. Ludzie, oczywiście posługują się biegle kastylijskim, ale wszystkie informacje nazwy ulic itp. są dwujęzyczne, a czasem tylko walencjańskie. Chwilami jakby przekroczyć polską granicę i znaleźć się na Słowacji. Jedni powiedzą: miła odmiana, drudzy (i wśród nich tym razem ja), że cztery urzędowe języki to zdecydowanie uboga ilość. Myślę, że nietrudno doszukać się w stwierdzeniu ironii, bo subtelnością nie grzeszy. Ironia zresztą, przyznam w dodatku, płytka, bo przecież historii zmienić się nie da, a języki są ważną częścią kulturowego dziedzictwa . To jednak nie wymaże frustracji, szczególnie, że walencjański bliższy jest katalońskiemu tudzież francuskiemu, niż kastylijskiemu Pocieszam się, że choć akcentów wiele, wciąż pozostaje mi prawie cała Ameryka Łacińska, więc moje życie, jeśli kiedyś zawędruje w tamte strony wyda się lżejsze i wygodniejsze.

wtorek, 13 stycznia 2009

"Cuenca- ciudad encantada"

Cuenca to tak naprawdę dwa miasta. Pierwsze to współczesne centrum życia, momentami rażące brzydotą budynków, pełne ludzi, samochodów. Tu mieści się Plaza de España i imprezowe La Calle. Tu pełno chińskich sklepów, kilka supermarketów i piekarni. Czasem jest trochę pokaleczone, nieestetyczne. Gdy oswojone, wydaje się posiadać swoisty urok.
Drugie przypomina miasteczka z filmów Felliniego. Pełno tu kolorowych kamieniczek, balkonów, latem bogato zdobionych kwiatami. Położone jest na wzgórzu, dlatego większość uliczek prowadzących na Plaza Mayor spływa po zboczach góry i trzeba włożyć trochę wysiłku aby znaleźć się w centrum starego miasta. Droga jest jednak przyjemna, bo wąskie brukowane uliczki i oplatający mury spokój i cisza rekompensują trudy. Jedna ze ścieżek prowadzi wzdłuż kotliny, gdzie mieszczą się Casas Colgadas. Czternastowieczne domy rzeczywiście wydają się być zawieszone w przestrzeni. Natura współgra ze sztuką. Górskie skały niespodziewanie przeradzają się w architektoniczne kształty. Na Plaza Mayor porą bardziej ciepłą w kawiarenkach odpoczywają Hiszpanie, a stary Cygan wystukuje rytm na zniszczonej gitarze. Śpiewa o nieszczęśliwej miłości. Lokalny koloryt: śpiew flamenco prosto z duszy przepitego wagabundy. Z boku Plaza gotycka katedra ze współczesnymi, abstrakcyjnymi witrażami. Gdyby wspiąć się jeszcze wyżej, czeka widok Cuenci, który można kontemplować na drewnianej ławce lub przy stoliku, sącząc wino w jednej z licznych kafejek. Na położonym obok wzgórzu unosi się Chrystus, który zapewnia obu Cuencom opiekę.

piątek, 2 stycznia 2009

Sylwester

Gdy o godzinie 22.30 wyszłam z domu ku mieszkaniu koleżanek z Erasmusa, Cuenca pogrążona była we śnie, a właściwie w letargu. Według zwyczaju, Hiszpanie spędzają pierwszą część sylwestrowej nocy jedząc kolację z rodziną. Dopiero pół godziny od rozpoczęcia nowego roku, miasto zaczęło na nowo żyć. Ulice zapełniły się ludźmi i samochodami. Szczęśliwie my, Erasmusi, na ten czas „kolacjowania” mieliśmy wspólny zakątek, gdzie można było nie czuć odległości od Polski i braku przyjaciół, którzy w Gdańsku i Krakowie odliczali swoje 60 sekund. U nas odliczanie było zabawną walką z czasem, którego względność zaprezentowała się w całej rozciągłości. W zasadzie każdy liczył sam, zaaferowany realizacją hiszpańskiego zwyczaju, czyli zjedzenia dwunastu winogron podczas dwunastu uderzeń zegara. Potem na Plaza de España,w gronie bardziej „zhiszpanizowanym” wystrzeliliśmy szampana, a później udaliśmy się w tany do zatłoczonych klubów La Calle.