poniedziałek, 29 września 2008

"Botellones" od środka

I stało się nieuniknione. Oto ja wielka botellonowa sceptyczka, zwabiona erasmusowym zaproszeniem, udałam się na Plaza de Espana. Pusty skwer. Z grupką 50 erasmusów u prawego boku placu. Czechów, Polaków, Francuzów, Belgów, Włochów, Brazylijczyków, Meksykanek, Niemców, Łotyszki, Argentyńczyka, może jeszcze Angielki i naszego wspaniałego hiszpańskiego ORI. Nie mało, ale jak na gwarne zazwyczaj pole pijackich zabaw, zdecydowanie niewiele. Tylko, że godzina wczesna, bo 11 dopiero wybiła, co dla Hiszpanów porą jeszcze niewychodzeniową jest. Deszcz kapał z nieba, alkohol z butelki, a w okolicach godziny pierwszej Plaza zaludniona została mieszkańcami Cuenci. Rozdźwięczona krzykami oraz śpiewem flamenco wyrywającym się z ust pijanych Cyganów. Pierwszoroczni studenci trzymając się za ręce obeszli dookoła fontannę by zadość uczynić zwyczajom. A my, z calimocho własnej roboty (czyli za dużo wina, za mało coli) wsłuchiwaliśmy się w opowiadania Vidala o tolediańskim pochodzeniu i maratonowych biegach. Potem jeszcze Noise, La Calle i kilka rozmów w spanglishu. Wieczór skończył się o 6 nad ranem, co ze zgrozą odkryłam dopiero w mieszkaniu, ale skoro tak, to wydaje się udany.

poniedziałek, 22 września 2008

"botellones"

W każdy czwartek w Cuence, ale i innych hiszpańskich miastach rozpoczyna się wielki festiwal picia. Trwa do soboty. Tu, w Cuence, ludzie spotykają się na Plaza de España tylko po to żeby przez następne kilka godzin pić. W środku nocy gwar jest taki, jak na targowisku, gdzie przekupki zachwalają swoje towary. Hałas potęgują strumienie fontanny uderzające o bruk. W żadnym innym kraju, przynajmniej europejskim, takie zjawisko nie istnieje. Nawet w rozrywkowych Włoszech. Choć niektórych Hiszpanów by to nie zdziwiło, bo Włochy to dla nich inna rzeczywistość. Przechodzę czasem przez środek placu i zastanawiam się, czy przyjdzie dzień, że zrozumieniem. Na razie coraz odleglejsza jest mi ta południowa mentalność, gdzie alkohol jest bogiem radości.

niedziela, 21 września 2008

obiad

Obiad miał być zanurzeniem w kastylijskość. Tak, by kolejnym zmysłem poczuć, gdzie jestem. Zaczęłam więc od kastylijskiej zupy z oliwy, szynki, jajek i suchego chleba. Z początku niezrażona oczkami tłuszczu pokonywałam kolejne łyki. Dramat zaczął się od natrafienia na jeden z wielu kawałków grubej szynki o dziwnym, niezidentyfikowanym smaku. Potem było już tylko gorzej. Uszy świni okazały się niestrawienne dla mojego wyjałowionego żołądka. Tata Juana, który siedział naprzeciwko mnie szybko zauważył, że coś jest nie tak. Zabrał uszy i podał swoją potrawę- wątróbkę z baraniny, którą musiałam po wielokroć popijać wodą. Miała tak intensywny smak i zapach, że zaczęłam rozumieć, co odczuwają kobiety w pierwszych miesiącach ciąży. Brat Juana zajadał się pyskiem świni, a Juan jadł coś, czego nazwy nie chciał mi zdradzać. Z początku dopytywałam, ale gdy spróbowałam tego „czegoś”, już nie chciałam wiedzieć, co zjadłam. Tak więc pierwszy kastylijski obiad zapamiętam z pewnością na całe życie. Duże przeżycie dla zmysłów.

czwartek, 18 września 2008

c.d.

….poranek rozpoczęliśmy od wizyty w ORI- Biurze Dla Studentów Zagranicznych. Tam spotkałam Inarę- rzeźbiarkę z Łotwy, z którą od jakiegoś czasu korespondowałam. Już następnego dnia okazało się, że będziemy współlokatorkami. Wcześniej jednak Vidal Gamonal, który obsługuje ORI, wręczył mi pełno map, opisów Cuenci i dwa wielkie zeszyty- prawie książki- w których znajdują się streszczenia kursów, plany zajęć i formy zaliczeń. Książko-zeszyty są ładnie oprawione, a zawartość przejrzysta i czytelna. Kolejne stereotypy przełamane, bo nagle okazuje się, że to, co może w Hiszpanii jest mañana, na polskich uczelniach będzie la semana prȯxima albo nie będzie nigdy. Tak więc wcale Polak nie taki szybki, jak go malują.

Po pobycie w ORI ruszyliśmy w dalszą drogę, która nie mogła zakończyć się gdzie indziej niż…w barze. Posiedzieliśmy sobie chwilę, właściwie dłuższą chwilę. Juan ze swoim tatą strzelili sobie po piwku, miła dziewczyna z obręczą w nosie uśmiechała się wypalając papierosa, a eksdziewczyna Juana krzywiąc się nad kieliszkiem z sokiem pomidorowym i pieprzem, zabijała kaca. Hiszpański standard: alkohol, siesta, popijackie bóle i hiszpańskie okrzyki. Tak przeżyliśmy kolejne dwie godziny naszego fascynująco spowolniego żywota, aż w końcu usłyszałam długo oczekiwane zdanie: idziemy na obiad. Ponieważ, jak wielu ludzi, miałam juz okazję spróbować tego, co dobre, liczyłam, ba, byłam przekonana, że i tym razem hiszpańska kuchnia mnie nie zawiedzie, a wręcz oczaruje.

wtorek, 16 września 2008

Pierwszego wieczoru Juan zabrał mnie na obchód po knajpach i knajpeczkach. W każdej z nich poznawałam nowych ludzi, w każdej, obowiązkowo, cmokałam ich w oba policzki. W każdej, niestety, Juan stawiał mi duże piwo lub calimocho i nie pomagały moje prośby, a w pewnym momencie błagania i tłumaczenia, że dla mnie już wystarczy. W oparach tytoniu i haszu kończyłam coraz wolniej kolejny kufel, z efektem dość oczywistym- poranek był ciężki. Gdy ta ciężkość odrobinę zelżała, Juan był gotowy do drogi. Nie chciałam mu robić przykrości i ukrywałam kaca w zakamarkach mojego ciała, ale każdy podmuch dymu z jego papierosa był bolesnym doświadczeniem. Jak się miało szybko okazać, nie jedynym tego dnia….

poniedziałek, 15 września 2008

Bartolo i hiszpańskie zwyczaje

Ważnym członkiem rodziny Rodriguez jest Bartolo, mały piesek, który przywitał mnie szybkimi machnięciami tyciego ogonka. Tata Juana i Bartolo są jak Asterix i Obelix, Kubuś Puchatek i Prosiaczek, Thelma i Louise. Nierozłączni, choć każdy prowadzi swoje własne, niezależne życie. Chodzą razem wszędzie, także do pubu, restauracji. Bartolo często opuszcza lokal lub zaprzyjaźnia się z innym psem w barze. Czasem, gdy wychodziliśmy z pubu, zajmowało nam wiele czasu, by go odszukać. Tata Juana nigdy nie okazywał zniecierpliwienia i rozpromieniał się, gdy Bartolo w końcu beztrosko ku nam podbiegał. W ogóle Hiszpanie wykazują ogromną tolerancję wobec opieszałości i powolności i to nie tylko swojej. Zdarza im się przepraszać za spóźnienie, mało jednak w tym skruchy, więcej konwencji spowodowanej kontaktem z innymi nacjami. Generalnie lubią i pielegnują swoją narodową cechę, jako wyraz wolności i swobody. Co do wizyt w barze, to w ciągu ostatnich dni wydawało mi się, choć to niezgodne z prawem logiki, że częściej do barów wchodzimy, niż z nich wychodzimy….

niedziela, 14 września 2008

el comienzo

Gdy przyjechałam do Cuenci, odebrałam smsa od mojego cicerone-opiekuna, w którym pisał, że się spóźni. W ciągu następnych kilku dni zdążyłam się przekonać, że pojęcie czasu w tej części świata ma kompletnie odmienny sens. Czasem polskie pięć minut, tu ma znaczenie transcendentalne-dotyczy wieczności. Juan (w moim, dość jeszcze krótkim życiu, poznałam siedmiu Juanów i mam wrażenie, że Janek to najpopularniejsze hiszpańskie imię) okazał się bardzo zorganizowany. Zaproponował nocleg u swojego taty w przytulnym domu, gdzie zaznałam nieznanej mi dotychczas gościnności. Nawet na dominikańskich pielgrzymkach, gdzie ludzie są naprawdę życzliwi, nikt nigdy nie sprawił, żebym czuła się tak swojsko. Nie jak gość, ale mieszkaniec. Niestety nieodrodną cechą każdego prawdziwego Hiszpana jest wypalanie niewyobrażalnej ilości tytoniu. Cały czas miałam wrażenie, że jestem na planie filmu Kawa i Papierosy, a w zasadzie nowej produkcji: Papierosy, po prostu. Gdy już ulokowałam mój wielki plecack, walizkę, worek, torebkę w sypialni, nadszedł czas posiłku. Oczywiście, jak na typowo męski dom przystało, wszystkie potrawy znajdujące się w lodówce, zrobiła babcia Juana, a masło, nie wiedzieć czemu, było pokryte cienką warstwą popiołu. Zostałam uraczona marynowaną kuropatwą, żółtym serem moczonym w oliwie z oliwek i mięsem ze świni. Po dwudniowej podróżniczej głodówce czułam przed-smak raju.

czwartek, 11 września 2008

stolica

Madryt na tę chwilę jawi mi się jako wielka jama pełna tajemnych przejść i podziemnych zakamarków. Cały mój czterogodzinny pobyt w stolicy spędziłam biegając po lotniskowych toaletach, odbierając bagaże oraz jeżdżąc trzema różnymi liniami metra by dotrzeć do Atocha. Potem okazało się, że to wszystko zajmuje tyle czasu, że nie ma co wychodzić na powierzchnię, tylko czym prędzej zakupić bilet na Renfe i udać się do pociągu odjeżdżającego w kierunku Cuenci. Korzystając z okazji, próbowałam przy kasie biletowej ćwiczyć mój hiszpański, ale pani, nieprzyzwoicie jak na Hiszpankę, zaczęła mówić po angielsku, czym kompletnie pokrzyżowała moje edukacyjne plany.

małe impresje

Widziałam Hiszpanię z lotu ptaka. O brunatno żółtej ziemi, gdzieniegdzie obficie skropionej ciemno zielonymi punktami. Mocne zderzenie, szczególnie po soczystej zieleni angielskich pól i zagród, ziemia wydała mi się jałowa, surowa. Miejscami widać było domostwa, a w ich okolicy zazwyczaj wyróżniały się małe niebieskie prostokąty wypełnione wodą. W okienko samolotu wpadały parzące promienie słońca. Poczułam, że jestem w Hiszpanii.

lot

Lotnisko Londyn Gatwick okazało się bogate w długie, wręcz niekończące się korytarze. Z pewnością nie jest to Heathrow, ale tempo, jakie musiałam sobie nadać, by w odpowiednim czasie pokonać odległość z samolotu A do samolotu B, stawia gatwickie korytarze, na równi z bieżnią w ptasim gnieździe. Oczywiście nie byłoby szans do pokonywania rekordów na miarę Ussaina Bolta, gdyby nie fantastyczny timing angielskich linii lotniczych, które to za punkt honoru postawiły sobie urozmaicenie podróży swym pasażerom. Wygląda na to, że pielęgnują ów zwyczaj, bo ku Madrytowi także ruszyliśmy z opóźnieniem. Czyli od początku przygoda i podniesiona adrenalina. Czego chcieć więcej?