środa, 30 grudnia 2009

W sobotę, późnym wieczorem, po wyczerpującym dniu secesyjnym, ruszyliśmy z Roberto i dwiema Chilijkami- Javierą i Camilą- "na relaks". Wylądowaliśmy w barze bardzo eklektycznym, gdzie główną atrakcją jest arabska fajka wodna (o wdzięcznej hiszpańskiej nazwie cachimba), ściany obwieszone są Sarą Montiel, a w głośnikach brzmi latynoska salsa. Tam spędziliśmy radośnie czas słuchając wywodów Camilii na temat emigracji chilijskiej, hiszpańskiej (wszystko w procentach i "innych" liczbach). Wywody te usprawiedliwiała uroczym tłumaczeniem, mówiąc, że tak jak mężczyźni oglądają strony porno, tak ona po nocach siedzi wypatrując statystyk. Fetysz o tyle zabawniejszy, że Camila studiuje sztuki piękne. Uroczy był także kelner, który wywijał obok naszego stolika w rytm muzyki i raczył nas zalotnymi spojrzeniami i minami, co z uwagi na wiek i urodę, dodawało całości posmaku dobrej komedii.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Spacer po starym mieście w grudniowe popołudnie, kiedy temperatura sięga 20 stopni to coś, dla czego warto być w Barcelonie o tej porze roku. Zwariowana w swej secesji Sagrada Familia, wirydarz katedry, gdzie spacerują gęsi, wąskie uliczki Raval.. tak zaczęła się nasza wycieczka po mieście. Po długim i wyczerpującym marszu zrobiliśmy przystanek w domu Ingvill, mojej norwesko-"argentyńskiej" koleżanki z roku, której argentyńskość niewiele ma wspólnego z przodkami, za to dużo z jej dwuletnim pobytem w Buenos Aires, z którego wywiozła za pierwszym razem złamane serce, za drugim wspomnienia dwóch dziwnych miłości, historie krewnych "znikniętych"- "los desaparecidos" i perfekcyjny argentyński akcent. Wracając jednak do piątku, nasz dzień zakończylismy w dzielnicy Gràcia, w naszych dwóch ulubionych barach- kubańskim, gdzie serwują wspaniałe mojito i katalońskim, gdzie rzadko, bo drogo, ale zdarza mi sie popijać pyszną piñacoladę. Następny dzień należał w pełni do Gaudí(ego). Każdy przyjezdny i wielu tych, którzy jeszcze nie przyjechali, czuje, że przynajmniej jeden dzień (swojego życia) nie tyle wypada, co trzeba poświęcić jego twórczości. Ot, dla własnego rozwoju i zaspokojenia estetycznych potrzeb. Taki obowiązek, który, jak już dotrze się na miejsce, zamienia się w niewyczerpaną przyjemność. ;)

A na koniec ma podzi
ękowania dla Sandry, dzięki której nie musiałam szukać wszystkich polskich literek w internecie, bo mi je swego czasu ofiarowała w wiadomości facebookowej w słowach:

masz tu kilka polskich liter:
ą ę ż ź ń ć ś ó ł ć
żebyś nie zapomniała takich słów jak ŻÓŁĆ na przykład :>



piątek, 11 grudnia 2009

Odkrywanie Barcelony

Niesamowitość Barcelony polega na tym, że nawet zwykłe życie, nabiera tu znamion przygody. Miasto pcha przybysza w świat zdarzeń wymarzonych. Jednak mimo licznych wojaży po mieście-w którym-dzieje- się-wszystko, koncertach flamenco, tango, imprezach latynoskich, spotkań Zapatystów, sączenia piwa z fantą limon przy dźwiękach jazzu w ulubionym barze, czy przeglądania manuskryptów z XVI wieku w Katalońskiej Bibliotece, w której kiedyś mieścił się średniowieczny szpital, mimo całego tego ogromu, wciąż, do ostatniego, konstytucyjno-mikołajkowego weekendu, nie spełniłam pierwszego obowiązku- nie zwiedziłam miasta. W ostatni piątek w odwiedziny przyjechał Roberto, mój dobry znajomy z cuencowskiej krainy, i w ten sposób, ja, pierwszy raz tak bardzo zagubiona w kolejnym mieście, w którym przyszło mi mieszkać, po dwóch miesiącach zebrałam siły by odkrywać to, co pozornie zawsze pierwsze, najchętniej odwiedzane. Innymi słowy, na później zostawiony, najbardziej łakomy kąsek miasta. Dla większości pierwsze danie, a dla mnie, cóż, deser.

piątek, 20 listopada 2009

Miałam też okazję brać udział w konferencji okrągłego stołu z reżyserami Carlosem Moreno, Oscarem Campo i Spirosem Stahoulopoulos poświęconej relacji miedzy kinem kolumbijskim a konfliktem spolecznym z okazji Szóstej Diaspory Kolumbijskiej, jednak dyskusja nie doprowadziła do jakichś konkretnych wniosków, właściwie wydała mi się dość jałowa. W Casa America Catalunya kilka tygodni temu byłam na projekcji meksykańskiego filmu i krótkiego fikcyjnego dokumentu o ludziach z amerykańsko- meksykańskiej granicy. Nie będę jednak pisać recenzji, chciałam tylko pokazać, ile się tu dzieje. I powiem Wam, że to nie wszystko, ba, nawet nie połowa.

poniedziałek, 12 października 2009

Ostatni tydzień dostarczył wielu wrażeń. Zaczęło się od międzynarodowego festiwalu filmów dokumentalnych- Docupolis, na którym miałam okazję obejrzeć dwa filmy. Pierwszy to impresja irańskiego tłumacza i filmowego amatora na temat spotkania z historią Che Guevary oraz poszukiwań śladów po rewolucjoniście, drugi Nosotros desaparecidos, odwołujący się do ciężkich czasów dyktatury w Argentynie.... ciąg dalszy nastąpi

sobota, 10 października 2009

Siedzę na tarasie mieszkania, które wynajmuje w Barcelonie. Chyba każdy poeta lub potencjalny poeta lub po prostu człowiek z poetycką duszą ma w swojej głowie obrazek siebie, zapisującego myśli na tarasie mieszkania w jakimś urokliwym miejscu. Nie mam tu widoku na morze, co wcale nie jest tragedią, bo obrazek mógłby stać się zbyt kiczowaty, a mieszkanie zbyt drogie. Jest za to cisza, przerywana od czasu do czasu nawoływaniami kaczki sąsiadów i przyjemna morska bryza. Wszystko, co potrzebne by rozkoszować się chwilą.

czwartek, 8 października 2009

Wypadałoby wrócić, w kilku słowach podsumować, zamknąć nawiasem historii uprzedni rok, ale jego bliskość, oddech wspomnień, który wciąż czuję na karku nie pozwala mi bawić się słowami. To nie jest chwilowe zjawisko, to coś, co goni mnie już od kwietnia, gdy przestałam tyle pisać, za to moje życie osobiste nabrało tempa. Może właśnie dlatego blog przestał być żywy, bo nie chciałam karmić go ekshibicjonistycznymi opisami i nie chciałam pisaniem zabić tego, co niedopowiedziane. Z czasem te przeżycia stały się historią, ale ja wciąż kurczowo trzymałam się tego co ogrzewało, dawało siły, radość i poczucie spełnienia. Nadszedł jednak moment, by uświadomić sobie, że przeszłość może być babcią przyszłości, ale z pewnością nie jest jej matką. To, co nas żywi tkwi w teraźniejszości. Dlatego od teraz mam zamiar do pięknych wspomnień wracać, ale bardziej skupić się na teraźniejszości. Wspomnienia dały mi historię, ale teraźniejszość daje mi życie.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Ja znaleziona w Zaragozie

Obronilam sie i z tytulem o niezbyt powaznie brzmiacej nazwie ( bo licencjatka brzmi mi niczym trzpiotek-podlotek) wrocilam do krainy zwanej Cuenca. Po dwoch tygodniach troszke pracowania, troszke wylegiwania sie na basenie oraz po obejrzeniu miliona fascynujacych filmow, ktorych w naszym kraju trudno znalezc w najwiekszych miastach, tu zas dostepne sa az w dwoch bibliotekach... no wiec po tych wszystkich przezyciach oraz pozegnaniach i przywitaniach, postanowilam w koncu znow zawedrowac w nieznane swiata strony. Strony swiata, ktore wybralam, zamieszkuje Helena wraz z rodzina, dlatego podroz wydala mi sie jeszcze ciekawszym wydarzeniem. I tak dzisiejszego poranka wyjatkowo wczesnie, co by cel podrozy osiagnac predko, wyruszylam ku Madrytowi, by tam na kilka godzin ugrzeznac na dworcu Atocha, co jednak okazalo sie inspirujace, bo dzieki kolejkowym i informacyjnym problemom ostatecznie ruszylam w Madryt, co skonczylo sie obejrzeniem dwoch wystaw fotograficznych bardzo wspolczesnych tworcow oraz zwiedzeniem ogrodu botanicznego, co w koszty za bardzo nie poszlo, bo wynioslo 1 euro. Niestety podroz AVE nie okazala takim tanim przedsiewzieciem i za 40 euro (z tzw. discountem za euro26) usiadlam w miekkim fotelu, zalozylam renfenskie sluchawki i raz po raz sluchajac jazzu, to ogladajac slumdoga na malym ekraniku usytuowanym w wagonie, w imponujacym tempie 300 km/h zblizalam sie ku Zaragozie. Wygodna sytuacja, przyznac musze, wzbudzala we mnie mieszane uczucia, bo miekko i przyjemnie, ale tez okropnie drogo i burzujsko z tymi wszystkimi krawatami wokol i wyszminkowanymi usmiechami, wiec juz zdecydowalam, ze dluzej i mniej komfortowo, ale wracam autobusem.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Nadszedl czerwiec. Po roku noszenia komputera na uczelnie i z powrotem dorobilam sie bolu plecow, wiec teraz leniwie zasiadam przed hiszpanskimi komputerami bibliotecznymi i nie uzywam polskich znakow. Minelo duzo czasu, prawie dwa miesiace bez bloga, ale za to 15 esejow, praca licencjacka i jedna prezentacja w power poincie:) coz, wielkimi krokami, mam nadzieje, zbliza sie termin obrony, ale tych dwoch miesiecy za mna nie zostawie bez komentarza. Powoli bede odbudowywala w mojej pamieci ten czas. Na razie daje znac, ze wrocilam do grona zywych, czyli tych, co to nie tylko literki, literki i slowo pisane z uczelnia zwiazane jedynie. Na dzis juz wystarczy, bo wspollokatorki w domu, ostatni wspolny tydzien, wiec czas uciekac. Ale wroce..

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Czas goni, a to oznacza codzienny obowiązek pisania, pisania, pisania...
Wiele tego: komentarze, analizy, eseje, praca licencjacka...no i tak jakoś cierpi na tym blog, bo niby to tylko luźne przemyślenia, relacje, ale teraz widok klawiatury kojarzy się jednoznacznie i budzi niechęć. Tak więc conquensański Wielki Tydzień, Campus i wszelkie inne wydarzenia muszą zaczekać na moje siły i ochotę do stukania w literki.

wtorek, 14 kwietnia 2009

Wielkanoc

Niestety po raz kolejny dopadła mnie choroba, więc znów Internetu braki mój blog odczuł bolesne. Dziś jednak przełamując chorobową karmę w końcu dostałam szansę wysłania posta i jak widać z szansy skorzystałam.
W niedzielę spotkałyśmy się na Śniadaniu-Wielkanocnym-Bez-Święconki. Moich hiszpańskich znajomych pomysł śniadania w ogóle zdziwił, bo jak się okazuje w Cuence (być może w całej Hiszpanii, ale informacja ta, jako niesprawdzona, nie może zagościć tu pewnie) nie śniadaniuje się wielkanocno. Nie przeszkodziło nam to w międzynarodowej uczcie. W oparach jajecznych past i z truskawkami w dłoniach w nowo-rodzinnej atmosferze dzieliłyśmy się wrażeniami z Nocy Pijaństwa, która tu (o dziwo-nie-dziwo!) ma miejsce w Wielki Czwartek. Ale o tym jeszcze słów więcej padnie wkrótce.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

małe refleksje

Moje hiszpańskie otoczenie to zupełnie inna od polskiej rzeczywistość. Dałam temu wyraz nie raz. Tyle, że historie o świętach, wycieczkach do innych miast nie dają całego oglądu rozterek, które to środowisko implikuje. Pierwszy raz pytanie o to, co ważniejsze: korzystanie z życia bez czy z refleksją, przestało być pytaniem retorycznym, a stało się kwestią wyboru. Z pewnością na mnie, osoby analizującej każdy skrawek ziemskiego żywota, dobrze działa spotkanie z tymi, którzy unikają smutku, nie angażują się w nic poważnego aby uniknąć rozczarowań. Dopiero w zderzeniu z wielkim hedonizmem mieszkańców Hiszpanii, mogę szczerze odpowiedzieć na pytanie: czego ja tak naprawdę chcę? Oczywiste jest, że łatwiej wymagać od siebie wiele, gdy wokół wszyscy są wymagający i ambitni. Człowiek najczęściej w zderzeniu z łatwością posiadania rzeczy najbardziej potrzebnych, niezbędnych do życia, okazuje się zdolny jedynie do małych ambicji. To znów sprawia, że ludzie tutaj pozbawieni są wielkich "ego" charakterystycznych dla mnie oraz moich polskich znajomych i przyjaciół. Hiszpanie, których tu poznałam, są bardziej otwarci, bo nie zabarykadowani przez swoją intelektualną godność (żeby nie nazwać jej pychą). Cierpliwi wobec nieświadomości innych. Z drugiej strony czasem podążający ku ślepemu zaułkowi. Wydaje mi się, że na końcu wynalezionego przez nich skrótu prowadzącego do szczęścia, czeka przepaść. I wiem też, żyjąc tu od pół roku, jak łatwo wpaść w pułapkę wiary, że skrót do szczęścia istnieje.

sobota, 28 marca 2009

las fallas

Walencjańskie święto przeżyłam w malignie, więc może zatarty mam odrobinę obraz uroczystości. Generalnie las fallas to dużo huku, momentami człowiek czuje się jak siłą zwerbowany do hiszpańskiego wojska. Same rzeźby zrobione z drewna i papieru mâché są dosyć tandetne, ale z pewnością stanowią dużą atrakcję dla dzieci, choć trzeba przyznać, że często są perwersyjne i niekoniecznie dla oczu dzieci przeznaczone. 19 marca, ostatniego dnia trwania las fallas całe miasto płonie. Odbywa się „la cremà”, czyli palenie rzeźb, a każde spalenie poprzedza salwa sztucznych ogni. Na koniec na Plaza de Ayuntamiento mają miejsce ogromne fajerwerki, na które czekaliśmy zgrupowani wokół centralnego punktu otoczonego barierkami około dwóch godzin. Po sztucznych ogniach tenor z odtwarzacza patetycznym głosem wyśpiewał pieśń poświęconą chwale Walencji, po czym wybrzmiał narodowy hymn. Miasto pustoszało do wczesnych godzin porannych, co mieliśmy okazję zaobserwować podróżując między dworcem a restauracją pewnej słynnej amerykańskiej korporacji. To drugie można nam wybaczyć, biorąc pod uwagę, że szukaliśmy odrobiny ciepła i miejsca do siedzenia o godzinie 4 nad ranem, wykończone całodziennym marszem. Z opowiadań Hiszpanów słyszałyśmy o pięknej Madonnie z kwiatów i zespołach muzycznych, które maszerowały po mieście we wcześniejszych dniach. Nasze muzyczne spotkanie to przede wszystkim argentyński zespół bębniarzy, którzy rozruszali ciała nawet najbardziej niechętnych tańcu i ożywili drogi Walencji swoim ulicznym performance’m. Spotkaliśmy też wielu obcokrajowców z Ameryki, Francji i Niemiec, z którymi wymieniliśmy podróżnicze pozdrowienia, kilka komentarzy i uśmiechów. Nasze las fallas skończyły się o 8 rano następnego dnia, gdy wykończone zasiadłyśmy w pociągu do Cuenci. Droga upłynęła w głębokim śnie. Dla mnie, mimo, a chyba w zasadzie dlatego, że było dość przygodowo i zabawnie, wycieczka zakończyła się przymusowym leżeniem w łóżku i 40 stopniami gorączki. Cóż, przygoda wymaga czasem ofiar.

czwartek, 26 marca 2009

Dawno ni widu ni słychu, ale powodów wiele. Pierwszy- pobyt w Polsce, który na jakiś czas zatrzymał bieg moich historii. Niepełne dwa tygodnie. Trzy miasta. Masa spotkanych bliskich i dalekich. Pierwszy raz ja, główna gaduła Trzeciej Rzeczpospolitej chciałam się zaszyć, ukryć w kuchni w Kostrze by kilka kilometrów od krakowskich traktów nikt nie dopadł mnie z milion razy wysłyszanym „no i jak tam, Pola, opowiadaj”. I jak to w życiu bywa, wszyscy serdeczni, tęskniący, ale wszyscy jednocześnie pochłonięci teraźniejszością. Chcący słuchać, ale pozbawieni tej niezbędnej jednostki miary jaką jest czas. Było dobrze, w Gdańsku z rodzicami, sekundowymi chwilami z kuzynami, ciocią, wujkiem, z przyjaciółkami, z którymi rozmowy trwały całą noc i były tak absorbujące, że o mało nie spóźniłam się na pociąg. W Krakówku czekali kolejni, na szybko przeżyte misterium, kawki , pogaduszki, ploteczki, potem Zawiercie, dziadkowie i znów Kraków, tym razem Balice. Gdy byłam w Polsce czułam się zagubiona, potrafili to zrozumieć nieliczni. Najczęściej ludzie, którzy mieli za sobą jakąś zagraniczną „przygodę”, która nie była wakacyjnym wypadem. Bałam się tego wyjazdu, bałam się powrotu, ale teraz wiem, że bycie w Polsce rozjaśniło mi obraz świata. Bo on mi się troszkę rozdwoił. Zbyt różne są stara i nowa rzeczywistość. Trzeba dużej dojrzałości, żeby to nie przestraszyło. Ja się przeraziłam. Teraz na nowo wszystko powolutku składam i coraz wyraźniej widzę wady i zalety tego co tu, tego co tam. Świat nie stanie się dzięki temu bardziej przejrzysty, ale z pewnością odrobinę bardziej oswojony.

sobota, 28 lutego 2009

W środę przez chwilę czułam się jak statystka w ostatniej scenie Love Actually. Siedziałam na lotnisku w Costa Coffee popijając wieeeelką cafe latte i pisząc pracę z szaleństw Gogola i Poe. Po mojej prawej stronie znajdowało się wyjście z terminalu międzynarodowego. Wciąż i wciąż pojawiali się powracający podróżni. Witali się z bliskimi. Dzieci taszczyły wielkie walizki i wielkimi oczami obserwowały otaczający świat. Zrobiłam się chyba strasznie sentymentalna, ale nie mogłam oderwać wzroku od witających się par, czy przyjaciół. Niektórzy pozostawali długo w uścisku, nie mówiąc ani słowa. Z pewnością to nie scena z Bergmana, a z kiczowatego amerykańskiego filmu, ale cóż pocznę, że bardzo wzruszająca. Siedziałam przed komputerem i próbowałam udawać, że uśmiecham się na widok przeczytanych słów, ale od czasu do czasu wzrok po prostu zawieszał mi się na cudzym szczęściu i głupi uśmiech nie chciał zniknąć z mojej twarzy. Może ta świadomość, że za kilka godzin to ja miałam się witać z rodziną?

czwartek, 26 lutego 2009

hm...

Przedwczoraj ruszyłam ku Madrytowi, mieście, które nocą niewiele różni się od Krakowa, gdy zaludniają go podobnie pijani brytyjscy turyści. Wczoraj leciałam do Londynu, by na jednym z najnudniejszych lotnisk świata przesiedzieć kolejnych osiem godzin a potem ruszyć ku ziemi ojczystej. Tyle, że mój pobyt na obczyźnie ma niewiele wspólnego z przymusową emigracją polskiej inteligencji. Smutno mi nie jest Boże, żem daleko.
To mój pierwszy powrót po pół roku przebywania na hiszpańskiej ziemi. Dziwne uczucie kołacze duszą, bo chce się wracać, tęskni się za kochanymi twarzami, a z drugiej niewiadomo, czy nagłe wyrwanie z erasmusowej rzeczywistości nie przyniesie więcej szkody niż pożytku. Kiedy ja z powodu plajt włoskich linii lotniczych pozostawałam na święta Bożego Narodzenia w Hiszpanii, większość moich współlokatorek ruszyła do swoich krajów. U siebie czuły się dobrze, choć z początku trochę obco, ale Cuenca wydawała im się tylko snem, czymś nierealnym. Po powrocie ponowna aklimatyzacja była trudnym doświadczeniem. Cóż, zobaczymy co przyniosą te wakacje, a potem powrót. Coś jest w w tym, co powtarza Britta, że pół roku pobytu w obcej rzeczywistości nie zmieniłoby nas bardzo i gdybym wracała już teraz na stałe, mój pobyt w Cuence oznaczałby mniej lub bardziej coś zwykłego, ale mam jeszcze te pół roku i wiem, że nie wrócę ta sama.

czwartek, 12 lutego 2009

zmiany

Wraz z końcem semestru przyszedł czas pożegnań i koniec naszego belgijsko-włosko-łotewsko-niemiecko-polskiego oraz przez krótką chwilę francuskiego współbytowania. Dziś wyjechała ostatnia- szalona i niezależna Inara, z którą dzieliłam drzwi i największe pokrewieństwo dusz, choć nasze temperamenty należą do odmiennych światów. Łączyła nas jednak wschodnia mentalność, która dla mnie charakteryzuje się dużym poziomem szczerości, czasem nawet kosztem uprzejmości oraz podobnym sposobem odczuwania, odbierania wielu zjawisk. Byc może to tylko wymysł, ale odpowiada mi ten typ pobratymstwa i chcę wierzyć w jego istnienie.
Logiczną konsekwencją posiadania wspólnych drzwi były częste odwiedziny w klimatycznym pokoju Inary, wypełnionym szkicami i projektami rzeźb. Wstępnie krótkie pogaduszki zamieniały się w godzinne posiadówy. Rozmowy bez ładu i składu, rady w sprawach wagi małej i dużej, wymiany żalów i radości. Inara nieodłącznie ze szklaneczką wina, ja z wodą z miodem i cytryną. Po wypiciu, obgadaniu i wyśmianiu wszystkich problemów, wracałam w środku nocy do swojego pokoju. O poranku z rzadka budziły mnie cichutko otwierane drzwi i jej prawie niesłyszalne kroki, gdy konspiracyjnie przechodziła przez pokój.
Teraz zostałyśmy same z Brittą, która ostatecznie zdecydowała się przeżyć kolejne pół roku w Cuence. Na moje szczęście. Właściwie nie same, bo z trzema nowymi współlokatorkami, tyle że one gdzieś na początku, a my w środku drogi. Inne nadzieje, inne plany, chęci, wrażenia, już nawet inny zasób erasmusowych doświadczeń. Taki to więc czas, że czujemy się trochę u siebie i trochę obco. Większość bliskich Erasmusów wróciła do swoich krajów, a miejsce "las chicas de la calle Teruel" zajęły nowe dziewczyny. Szczęśliwie w pokoju obok mieszka teraz Adelina z jak najbardziej wschodniej Rumunii i pewnie z upływem czasu znów rozpocznę moje nocne wizyty.

troszkę twarzy z ulicy Teruel: http://picasaweb.google.pl/Pola.Grz

niedziela, 8 lutego 2009

Krótkie studium nad hiszpańską obyczajowością wieku studenckiego

Skąpe szorty, grube krótkie nogi, proste grzywki i sztucznie kręcone włosy- taki obraz typowej, nocą wychodzącej hiszpańskiej studentki tkwi w mojej głowie po pięciu miesiącach spędzonych w kraju kwitnących jednonocnych romansów i powszechnej seksualnej wolności. Oczywiście, są też inne typy brunetek, czy blondynek o zgrabnych nogach, pupach i krótkich spódniczkach oraz, bez wyjątku, prostych grzywkach i sztucznie kręconych włosach, jednak dziewczyny te wszystkie równą wolnością cieszyć się mogą i cieszyć się chcą. Ze strachem podchodzą do deklaracji, a wszelkie nazywanie zjawisk damsko-męskich w poważniejszej manierze za swego rodzaju przypisywanie „gęby” jest przez nich brane i generalnie niezbyt lubiane. Seks to przyjemność, do której mają prawo zarówno mężczyźni, jak i kobiety, rzecz oczywista. Tyle, że u nas seks bez zobowiązań to wciąż na szczęście jedno z haseł proklamowanych przez mniejszą część pokolenia. Wiele młodych dziewczyn jeśli decyduje się według tego hasła żyć, w skrytości oczekuje czegoś więcej. Tu nie. Szczerze i uczciwie Hiszpanki w wieku studenckim ( bo z nimi się stykam na co dzień, więc o nich mówić mogę) w dużym procencie to hedonistki, które na równi z mężczyznami prześcigają się w zaliczonych obiektach. Cóż, wyciskają życie, jak soki z cytrynki i być może na zdrowie, jeśli zabezpieczone, im to wychodzi. Panuje powszechna akceptacja takiego stanu rzeczy, dziewczyny szczęśliwie już nie są "puszczalskie", bo przecież mają takie same prawa, jak mężczyźni. Polskie feministki prawdopodobnie byłyby zachwycone takim stanem rzeczy, choć dla mnie przejęcie męskiej bezrefleksyjności wydaje się raczej kobiecą porażką.
Obok kobiet, rzecz jasna, hiszpańscy chłopcy, także nie grzeszący finezją. Każdy chętny, prezentujący wdzięki, o ruchach tak oczywistych, że czasem przykro patrzeć. Zawsze rozpoczynający według schematu i mający podobny schemat kończenia. Chłopcy tak przyzwyczajeni do wytyczonej ścieżki, że gdy coś nie idzie zgodnie z planem, budzi ich ogromne zdziwienie i nieproporcjonalne rozczarowanie. Obserwacja zjawiska z początku jest zabawna, z czasem budzi frustrację, bo w wielokrotności ów styl zachowania staje się jeszcze bardziej banalny i prymitywny. Specyfiką hiszpańską jest, na co zwróciła uwagę moja portugalska współlokatorka, że zwykłe seksualne potrzeby często ubierane są w słowa miłości. To pewnie może skrzywdzić, choć biorąc pod uwagę punkty spotkań: dyskoteki, kluby i puby, trudno by skrzywdzonej osobie nie zarzucić naiwności. Wszystko można tłumaczyć wiekiem, bo przecież z tej dziecinady większość wyrasta. Tylko Hiszpańscy „młodzi” wyrastają bardzo powoli, jakby proces dojrzewania spowolniony był słońcem i beztroską czasów, na przekór światowym kryzysom. Zabawne, że potrafią tak żyć latami i nie czuć znudzenia. Co do mnie bycie tu wciąż uczy mnie o wzajemnej inności i bardzo sobie cenię ten czas, ale jedno jest pewne: miłość mi tu nie grozi:)

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Valencia, cz.2

Gdyby szukać w Walencji cechy wyróżniającej, punktu, który odróżniałby ją od innych miast, z pewnością byłoby to La Ciutat de les Arts i les Ciències-Miasto Sztuki i Nauki, zbudowane w większości według projektów Santiago Calatravy, architekta i rzeźbiarza, którego styl zdradza wieloletnie studia nad naturą, anatomią ciała ludzi i zwierząt. Niektóre z budynków współtworzące „Miasto przyszłości”, przypominają gigantyczne szkielety. Tym bardziej, że używane materiały są najczęściej w białym, „kościstym” kolorze. „Miasto” obejmuje Pałac Sztuki, Muzeum Nauki, ogrody, planetarium, trójwymiarowe kino Imax oraz największe w Europie oceanarium w gmachu zaprojektowanym przez Félixa Candelę. Niektóre z budynków są zamknięte dla turystów, ale dużą część można zwiedzić, niestety, niemałym kosztem. Wizyta w samym tylko oceanarium kosztuje około 30 euro. Niektóre projekty, zwłaszcza budynek oceanarium właśnie, budzą szybkie skojarzenie z Operą w Sydney Jørna Utzona. Całość wydaje się trochę chłodna, kosmiczna, ale artystyczny koncept świetnie uzupełnia się z przeznaczeniem miejsca poświęconego nauce i sztuce.
Walencja położona jest nad morzem. Dużą wizualną atrakcją są drzewka mandarynkowe oraz secesyjne kamieniczki z frywolnymi wykończeniami balkonów, czy gzymsów. Dbałość o szczegóły architektów miasta uzewnętrznia się w drobiazgach. Przykładem mogą być podziemne parkingi w środku Starego Miasta, do których wejścia, w kształcie skorupek ślimaków, zostały tak wkomponowane w całość placu, okolone kwiatami i krzaczkami, iż trudno z początku zauważyć, że są to po prostu wjazdy i wyjazdy i że poza funkcją estetyczną pełnią znaczącą funkcję użytkową.
Co frustrujące dla mnie, jako adeptki języka kastylijskiego, to, że w Walencji językiem urzędowym jest także walencjański. Ludzie, oczywiście posługują się biegle kastylijskim, ale wszystkie informacje nazwy ulic itp. są dwujęzyczne, a czasem tylko walencjańskie. Chwilami jakby przekroczyć polską granicę i znaleźć się na Słowacji. Jedni powiedzą: miła odmiana, drudzy (i wśród nich tym razem ja), że cztery urzędowe języki to zdecydowanie uboga ilość. Myślę, że nietrudno doszukać się w stwierdzeniu ironii, bo subtelnością nie grzeszy. Ironia zresztą, przyznam w dodatku, płytka, bo przecież historii zmienić się nie da, a języki są ważną częścią kulturowego dziedzictwa . To jednak nie wymaże frustracji, szczególnie, że walencjański bliższy jest katalońskiemu tudzież francuskiemu, niż kastylijskiemu Pocieszam się, że choć akcentów wiele, wciąż pozostaje mi prawie cała Ameryka Łacińska, więc moje życie, jeśli kiedyś zawędruje w tamte strony wyda się lżejsze i wygodniejsze.

wtorek, 13 stycznia 2009

"Cuenca- ciudad encantada"

Cuenca to tak naprawdę dwa miasta. Pierwsze to współczesne centrum życia, momentami rażące brzydotą budynków, pełne ludzi, samochodów. Tu mieści się Plaza de España i imprezowe La Calle. Tu pełno chińskich sklepów, kilka supermarketów i piekarni. Czasem jest trochę pokaleczone, nieestetyczne. Gdy oswojone, wydaje się posiadać swoisty urok.
Drugie przypomina miasteczka z filmów Felliniego. Pełno tu kolorowych kamieniczek, balkonów, latem bogato zdobionych kwiatami. Położone jest na wzgórzu, dlatego większość uliczek prowadzących na Plaza Mayor spływa po zboczach góry i trzeba włożyć trochę wysiłku aby znaleźć się w centrum starego miasta. Droga jest jednak przyjemna, bo wąskie brukowane uliczki i oplatający mury spokój i cisza rekompensują trudy. Jedna ze ścieżek prowadzi wzdłuż kotliny, gdzie mieszczą się Casas Colgadas. Czternastowieczne domy rzeczywiście wydają się być zawieszone w przestrzeni. Natura współgra ze sztuką. Górskie skały niespodziewanie przeradzają się w architektoniczne kształty. Na Plaza Mayor porą bardziej ciepłą w kawiarenkach odpoczywają Hiszpanie, a stary Cygan wystukuje rytm na zniszczonej gitarze. Śpiewa o nieszczęśliwej miłości. Lokalny koloryt: śpiew flamenco prosto z duszy przepitego wagabundy. Z boku Plaza gotycka katedra ze współczesnymi, abstrakcyjnymi witrażami. Gdyby wspiąć się jeszcze wyżej, czeka widok Cuenci, który można kontemplować na drewnianej ławce lub przy stoliku, sącząc wino w jednej z licznych kafejek. Na położonym obok wzgórzu unosi się Chrystus, który zapewnia obu Cuencom opiekę.

piątek, 2 stycznia 2009

Sylwester

Gdy o godzinie 22.30 wyszłam z domu ku mieszkaniu koleżanek z Erasmusa, Cuenca pogrążona była we śnie, a właściwie w letargu. Według zwyczaju, Hiszpanie spędzają pierwszą część sylwestrowej nocy jedząc kolację z rodziną. Dopiero pół godziny od rozpoczęcia nowego roku, miasto zaczęło na nowo żyć. Ulice zapełniły się ludźmi i samochodami. Szczęśliwie my, Erasmusi, na ten czas „kolacjowania” mieliśmy wspólny zakątek, gdzie można było nie czuć odległości od Polski i braku przyjaciół, którzy w Gdańsku i Krakowie odliczali swoje 60 sekund. U nas odliczanie było zabawną walką z czasem, którego względność zaprezentowała się w całej rozciągłości. W zasadzie każdy liczył sam, zaaferowany realizacją hiszpańskiego zwyczaju, czyli zjedzenia dwunastu winogron podczas dwunastu uderzeń zegara. Potem na Plaza de España,w gronie bardziej „zhiszpanizowanym” wystrzeliliśmy szampana, a później udaliśmy się w tany do zatłoczonych klubów La Calle.