niedziela, 27 czerwca 2010

Uwielbiam Barcelonę czerwcowym czasem, gdy znajdzie się moment by spotkać się z ludźmi i po prostu pobyć sobie. Nocne rozmowy przy winie i soku pomarańczowym (czuję się jakbym znów miała poniżej osiemnastu lat). Patio mieszkania Ingvill, w tle sylwetki sąsiadów za oknami, twarze zakryte w mroku, cienie domów, powiewające kołdry, bluszcz okalający tarasy. I my. Po roku wspólnego studiowania, śmiejąc się z dawnych wpadek (jak to Deborze spadła spódnica na urodzinach Waldemira, jak ja dramatycznie przeżywałam moje rozstanie z Cuencą kiedy poznałyśmy się z Ing, jak Luz wyrzucała z siebie marksistowskie hasła na zajęciach z historii podnosząc głos niczym podczas robotniczego manifestu, jak Cris z chłopakami po trzydziestce grali w samych bokserkach koncert punk rocka prezentując nagie torsy i wymyślne tatuaże).
Wspomnienia i plany. Trzeci rok mojego życia, który kończy się podobnie. Kolejny znak zapytania. Przeprowadzki, nadzieje, niepewności. Ale ta noc wczorajsza, mimo wybiegania w przyszłość i wracania do przeszłości była bardzo tu i teraz. Nacieszenie się sobą. Pomysły na najbliższe (konferencja o działaniach pokojowych w Kolumbii w środę) i dalsze (odwiedziny Ing by podziwiać białe noce w Norwegii, wtedy, gdy znajdą się pieniądze na podróż, więc nieprędko) dni. Gorące dysputy przerywane relacjami Crisa z meczu. Radość, że Ghana wygrała.

A na koniec jeden z najbardziej kiczowatych barów kubańskich i salsa, i merengue. Do upadłego. Z mylonymi krokami, z plecakiem, którego nie odniosłam do domu po pracy, w zapachu kwiatów wnoszonych co jakiś czas przez pakistańskich sprzedawców. O czwartej nad ranem ulice pełne wesołych, jeszcze niezbyt pijanych ludzi. W upalnej, radosnej atmosferze pierwszy od dawna nocny powrót do domu bez myślenia o obowiązkach, zadaniach, terminach. Sen. Niedziela. Powrót obowiązków, ale paradoksalnie pełno dziś siły w zmarnowanym zakwasami ciele. Wrócił zdrowy duch.

wtorek, 22 czerwca 2010

Przygotowania do Festiwalu ENH: Impresja Wojciecha Jerzego Hasa

Dobrze, gdy się tak zniknie i ktoś to zniknięcie zauważy (dzięki M.:)). No bo ja zniknęłam. Pod stertą papierzysk, pięciuset stronicowych książek, stron internetowych na tematy polityczno-społeczne i archiwów historycznych z XVI wieku. Wciąż ciągnę za sobą ten sesyjny wór i zaczyna mnie to trochę przerastać, przeciążać, jak kto woli. Co prawda za tydzień już ostatni weekend pracy, więc dwa dni życia przybędą, ale ściga mnie upiorna myśl, że nie zdążę, a zdążyć muszę. Jeszcze te wszystkie problemy z walizkami.. obiecałam sobie już kiedyś: żadnych wielkich powrotów z R.... No, ale cóż, są promocje z Barcelony do Gdańska, co oznacza brak międzylądowań na wszystkich możliwych europejskich lotniskach, więc musiałam zdradzić moje ideały. Chyba pierwszy raz nie lubię upałów. Mój pokój jest niczym mały zamknięty kartonik z zapałkami. Żaluzje zamknięte, bo słońce niemiłosiernie praży. Biblioteka ostatnio męczy tłumami, więc raczej tam nie pracuję. Jutro Wianki, koncerty, śpiewy, szaleństwo, ale nie mam czasu jechać. Nawet już zapomniałam, że czekają mnie wakacje, tak odległa wydaje się data końca. Ale gdzieś tam na mnie czekają, jeszcze trochę, odrobinę...chyba dam radę:)

wtorek, 8 czerwca 2010

Teledysk zainspirowany krajem, do którego kiedyś (już 2 i pół roku temu!), zanim zrodziła się myśl o Hiszpanii, chciałam jechać na Erasmusa

...i na którym jest, aktualnie całkiem słynny, wulkan Eyjafjoell (zawsze chciałam napisać lub przynajmniej skopiować tę nazwę:))

piątek, 4 czerwca 2010

Szukając map różnorakich politycznych, fizycznych, trafiłam na mapę metaforyczną, baaaardzo niepoprawną politycznie, niestety nie w jakiś szokująco oryginalny sposób, choć miło czasem sobie tak mało oryginalnie poszydzić.
Świat z amerykańskiej perspektywy, wersja demagogiczna, jak z filmów Michaela Moore'a. Nawet wyszczególniono moje antyglobalistyczne miejsce pracy! Zapraszam do geograficznych studiów, a ja wracam do lektury Balún Canán.



A pod spodem piosenka w wykonaniu amerykańskiej (mieszka w Anglii i akurat tutaj śpiewa po francusku;)) wokalistki, co by zbyt lewackiego i antyamerykańskiego wrażenia nie sprawiać.

Absurdu ciąg dalszy;)

czwartek, 3 czerwca 2010

leciutkie zgorzknienie czerwcowe, bynajmniej nie spowodowane deszczem

Zaatakowało mnie. Niespodziewanie. Znienacka. Moje nogi są w cętkach, a brzuch pokryty czerwonymi plamami. Nie wiem, jak interpretować tę dziwną reakcję ciała. Na początek przeczytałam wszystko o domowych robakach, przy okazji wzbogacając moje hiszpańskie słownictwo o te obrzydliwe "szkaradki". Wizyta u lekarza wykluczyła jednak pogryzienie (choć kontynuuję lekturę, bo pamiętam, jak w zeszłym roku w Cuence właściciel mieszkania zapewniał, że nigdy wcześniej nie było tam karaluchów, mimo, że w szafie znalazłyśmy spray anty-karaluchowy na wykończeniu, a ich ilość i wielkość każdego dnia przekonywała, że to nie ich pierwsze lato w domu, w którym ostatecznie większymi intruzami byłyśmy my niż te biedne, duże na wielkość śródręcza, zapieprzające z prędkością światła stworzenia).
Tak więc nie uwierzyłam lekarce, choć z drugiej strony wiadomo, lekarz niewiele ma wspólnego z właścicielem, któremu płaci się za kilkaset metrów kwadratowych, a nie za wysłuchiwanie narzekań lokatorów, choć wiadomo także, że lekarz może się mylić, szczególnie w tak skomplikowanym temacie, jak owady, które potrafią oszukać nawet najbieglejszych specjalistów. W każdym razie pani doktor stwierdziła, że nogi me po prostu źle znoszą upały, co doprowadziło do niewielkiego zdumienia, bo mimo, że skóra od dzieciństwa sprawia mi przemiłe niespodzianki w postaci trądzików i niebezpiecznych pieprzyków, które należało niezwłocznie usunąć, to miałam już okazję przeżywać 40-stopniowe upały bez takichże skórnych przygód, no ale uwierzyłam bez mrugnięcia, bo, jak już pisałam, niespodzianki w tej materii się zdarzały i z pewnością zdarzać się będą.
Jeszcze bardziej podobała mi się diagnoza dotycząca brzucha. Otóż dowiedziałam się, że mam alergię, niestety (sic!) nie wiadomo na co, ale (kolejne sic!) obejdziemy się na razie bez testów. W sensie, że zaczekamy. Bo przecież mamy cierpliwość, szczególnie pani doktor, bo w końcu to nie ją szczypie i swędzi całymi dniami. No tak, ale dość złośliwego tonu, bo doktor była przynajmniej miła i w dodatku zapisała krem za 5 euro, który może pomóc...

Tego, że wcale nie musi, doświadczam przez ostatnie trzy dni;)

P.S. W powyższym tekście występuje duża dawka ironii, sarkazmu i wyolbrzymień spowodowanych naturą tegoż wieczoru i upałem, dlatego nie należy go brać do końca na serio, a już na pewno nie należy przejmować się moim stanem zdrowia (post scriptum przeznaczone jest dla grupy ludzi, która już zdążyła przesłać wiadomości, pytania i rady w trosce o moje życie- Mamo, Moniuszko, Marto- dziękuję:))