środa, 29 grudnia 2010

Gdańsk otulony śniegiem. Pięknie jest. Na Motławie woda zamarzła tak głęboko, że bez strachu chodzą po niej rybacy. Choć dziwny ten brak obaw, bo strach przecież myśleć, co mogą wyłowić z tego rzecznego bagienka. Jednak mimo fosforyzujących ryb, jest po prostu pięknie. Przy starej, ręcznie malowanej lampce na korbkę, z widokiem na ośnieżone dachy i drzewa pokryte białym puszkiem. W nocy pogaduchy z Basią, Karoliną i Dorotą przy pysznej kolacji, świątecznych piernikach, truflach i winie Egri Bikaver. Spokój. Dobrze jest wrócić.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Ciężko mi się ostatnio pisze tutaj. Wygląda na to, że łatwiej zebrać myśli daleko od ojczyzny;) Dziś pierwszy śnieżny dzień. Od trzech lat nie widziałam takiego śniegu w listopadzie. Ma to swoje uroki. Na przykład, że pierwszy raz od dawien dawna ucieszył mnie krzywy, trochę roztopiony, pozbawiony jednego oka bałwan. Na dzisiejszych zajęciach najpierw miałam okazję porównać andaluzyjski i galicyjski temperament, bo zajęcia mieliśmy z opanowaną i wyważoną Paulą (oczywiście z Galicji) i szaloną praktykantką (ilość gestów i ton przewyższający znacząco moje możliwości, a jak wiecie- posiadam duże). Później była okazja by powyżywać się trochę na twórczości Tykwera i by obejrzeć krótkometrażowy debiut "Dobermann" Donnersmarcka. Reżysera, który, jak się okazało w trakcie zajęć, od jakiegoś czasu tytułuje się von-em (jak to stwierdził Piotrek, pewnie poczynił takie zmiany pod wpływem poznania 5 języków i studiów w Oksfordzie). Innymi słowy wiedza uszlachetnia;). Na metodologiach przedyskutowaliśmy aspekty koła hermeneutycznego Gadamera. Zajęcia niby były w porządku, choć męczył mnie trochę ich przeintelektualizowany ton, który czasem wydaje się niestety charakteryzować mishowców.

Dla odreagowania wzbicia się na wyżyny intelektualnego snobizmu, obejrzałam film La Zona, Rodrigo Pla, w którym podobnie czyste i ułożone środowisko sprowadzone zostaje do poziomu kanałów, ukazując swe najbardziej okrutne oblicze. Trailer, który można zobaczyć poniżej, przypomina amerykański thriller, jednak w rzeczywistości jest to bardziej film społeczno-obyczajowy osadzony głęboko w realiach Meksyku, choć jego akcja pasuje również do rzeczywistości Brazylii, czy Argentyny. Polecam w każdym razie, bo choć wpisuje się w powszechnie znaną tradycję meksykańskiego kina społecznego, to w interesujący sposób rozbiera na czynniki pierwsze proces rodzenia się zła. A poniżej trailer.

środa, 24 listopada 2010

poniedziałek, 22 listopada 2010

Ruszyliśmy ostro z dkf-ami. Nasz, wyprodukowany i wypielęgnowany przez trzyosobowy skład miał swoją inaugurację w zeszły czwartek. Teraz, w tej samej siedzibie ulokował się ten drugi, w sumie równie nasz, tyle, że filmoznawczy. Jestem tu, bo zawsze łatwiej zdawać sprawozdanie z rozwoju planów na twórcze i przyjemne spotkania, niż na temat postępów logicznych. Świat dedukcji, wynikań semantycznych i syntaktycznych pozostaje labiryntem niczym z Lśnienia.

A tu pod spodem, wstyd, bo nic odkrywczego, tylko bardzo popularny dziś Beirut, ale zakochanam w tej muzyce i jest moim wsparciem i ratunkiem w tych "logicznych chwilach", więc dam jej wybrzmieć po raz kolejny, tym razem na moim blogu:)

środa, 17 listopada 2010

W Krakówku minął kolejny dzień spod znaku "Na Ruczaju". Typowa środa: dużo mediów, seksualności i filmu. Teraz staram się rozpisać heksametr na jutrzejszą łacinę, która zaczyna się o nieludzkiej, bo ósmej godzinie. Koło naszej spokojnej zwykle ulicy, samochód przejechał dziś człowieka. Wciąż leży czarny worek, a wokół gromadzą się gapie. Moment. Tak, jak odszedł Krzysiek, jak u Gabrieli wykryto raka mózgu, jak rozpłynęła, z dnia na dzień zniknęła, babcia. Dużo śmierci w tym roku, a ja coraz mniej oswojona. Trudno o śmierci, by nie trąciło myszką, wyuczonym aforyzmem, banałem powtarzanym tak często, że wywołuje zgrzyt zębów. I nawet ten cmentarz, tak wzniośle i uroczyście, na czasie- listopadowo, jest dziś dla mnie tylko kolejnym niedopowiedzeniem.
Odczytuję sobie na nowo to, co jakiś czas temu zamieściłam na blogu i odkrywam z przerażeniem, jak bardzo ideologiczne stały się moje teksty. Za dużo czerni i bieli, choć pewnie i takich wypaczeń nam czasem trzeba. Teraz zacznę powoli wracać do opisywania szarej rzeczywistości, bo może wraz z tym wróci, choć w małym stopniu, lekkość pióra i lotność myśli.

niedziela, 31 października 2010

ZAWROTY

Doszłam do momentu, w którym obczyzna zaczęła uwierać. Innością obyczajów? Brakiem fundamentów? Wykorzenieniem? Nie wiem dokładnie. Zrodziła się potrzeba pójścia do księgarni, sięgnięcia po Miłosza w oryginale. Szansa rzucenia w eter jednego z tych zabawnych słów (jak na przykład "frywolny" tudzież "butonierka") w jakimś abstrakcyjnym kontekście i bycia zrozumianym. Zmierzenia z tym, na czym Tam nie dało się zostać przyłapanym. Jest moment by odejść, ale i taki, by wrócić, po to, by odejście nie zamieniło się w ucieczkę. Choć może cała ta droga, którą wybrałam sobie już cztery lata temu, jest formą ucieczki? Lunetyczna perspektywa nie pozwala mi opowiedzieć się za konkretną odpowiedzią, choć wolę myśleć, że to nie ucieczka, a moje Santiago: pielgrzymowanie w poszukiwaniu złożonego "ja".

czwartek, 7 października 2010

Posucha

Brak internetu.

piątek, 17 września 2010

Już ponad dwa lata minęły od założenia bloga. Dziś także, pierwsze od dwóch lat San Mateo, w którym nie biorę udziału. Pamiętam w zeszłym roku, jak zastanawiałam się, czy nie będę się bała wrócić do Cuenci, miasta pięknych chwil i uczuć, ale jednak zatrzymanych w przeszłości. Dziś już wiem, że bym się nie bała, ale obowiązki zatrzymały mnie w Barcelonie.
Słucham Marsalisa, zza ściany dochodzi szeleszczący, melodyjny francuski Emillie. Na stole czeka bagietka i awokado. Wczoraj zrobiliśmy sobie prawdziwą ucztę w restauracji japońskiej (choć serwowali także potrawy z innych azjatyckich krajów). Sushi, woki, miso, fontanny czekolady, lody, a wszystko w dowolnej ilości, tak zwany "bufet, jedz ile Ci się zmieści". Było pysznie i niedrogo (bezcenna cecha ceny).
Na weekend zostaję sama, bo Młoda Para jedzie na Costa Brava do swojej "ukochanej" pracy na campingu. Chmurne dziś niebo w Terrassa. Jakby i tu zawitała jesień. Przyda się trochę mrocznych wieczorów i zamglonych poranków, ale mogłabym na ten melancholijny klimat jeszcze trochę zaczekać. Niech się tak Pani Jesień nie spieszy, da wytchnąć letnio, aż minie wrzesień:)

środa, 15 września 2010

Ostatnimi czasy zmieniam miejsce zamieszkania, jakbym spała w cygańskim taborze, choć w rzeczywistości taki ze mnie hiszpański bezdomny z dużą ilością wspaniałomyślnych znajomych. Aktualnie jestem w Terrassa u Pancho i Emillie. Objadam się słodkościami, bo w związku z moim przyjazdem zakupiono wszelkiego rodzaju flany, jogurty i musy (jakaś wiara w moje wielkie łakomstwo tu panuje normalnie) i kończę ze sobą... no nie, aż tak źle nie jest, tak naprawdę kończę prezentację na pewien ważny egzamin, ale tyle strachu się we mnie miesza i niepewności, że wydaję się, iż "koniec mnie" następuje. Im bliżej Tego, tym bardziej zapominam hiszpańskiego w gębie i rozum mi się mąci. Ot, przeżycia studenckiego nieboraka...:)

czwartek, 9 września 2010

Spacerując...

Z jesiennej deszczowej Polski wpadłam w sam środek hiszpańskiego lata. Upał dobrze robi, gdy w ojczyźnie zaczynają przeważać kolory szarości. Mieszkam w tym tygodniu u Debory, wraz z małżeństwem afrykańsko-latynoskim i ich dziesięciomiesięcznym synkiem Ismaelem. Mamy więc w domu połączenie Ramadanu z latynoską miłością do piłki nożnej. Czas spędzam głównie na finalizowaniu, drukowaniu i oddawaniu pracy, urozmaiceniem są podróże po Barcelonie z niebieskim rowerem Ingvill, który Deborah oddaje jej od kilku dni, niestety niezbyt skutecznie, bo jeszcze nie doszło do spotkania właścicielki z rowerem:) Wczoraj w związku z jedną z takich wypraw spędziłyśmy kilka godzin na spacerze po Ravalu. Na samym początku uwagę Debory przykuła ładna brązowa torba koło śmietnika, która okazała się oczywiście pozostałością z rabunku. W środku znalazłyśmy puste opakowanie po telefonie komórkowym i opróżniony z pieniędzy portfel oraz klucze od domu i samochodu, cztery karty kredytowe, legitymację studencką i prawo jazdy. Gdy już obmyślałyśmy plan wysłania dokumentów dziewiętnastoletniej Annie, podszedł do nas na oko czterdziestoletni heroinista, który stwierdził, że zna dziewczynę i odda jej papiery (przy tym oczywiście nerwowo przeczesywał kieszenie torby). Jego desperacja nie pozostawiała nam innego wyboru, jak polubowne przystanie na kłamstwo. Robiłam to z lekko obrażoną miną, bo przecież dobitnie mu wyjaśniłyśmy, że karty są już bezużyteczne i nie musiał brnąć dalej w swoją pozbawioną sensu historię. Mimo to nie zrezygnował i chwilę później pędził już ulicą z bezużyteczną zdobyczą i nieznanym nam szelmowskim planem w głowie. Deborah wzięła więc torbę, a ja wachlarz. Może nie do końca chlubny, wręcz sępiarski podział łupów, ale alternatywą było pozostawienie rzeczy na śmietniku. Później udałyśmy się na zwiady ku La Boqueria, by sprawdzić, czy skrzydła wejścia zostały zabezpieczone, co podawano niedawno w gazetach. U wrót bowiem toczyły się często znane na cały świat za sprawą anonimowych zdjęć nocne orgie prostytutek z co mniej wymagającymi zagranicznymi klientami. Skrzydła jednak okazały się otwarte, co nas specjalnie nie zdziwiło. Po wyjściu z uliczek wypełnionych prostytutkami, zapachem kebabu i barowym hałasem, trafiłyśmy na koncert w jakimś starym garażu przy Rambla del Raval. Już w drodze do domu podrywał nas siedemdziesięcioletni pan w jasnym garniturze i okularach przeciwsłonecznych, które, jako że była noc, rewelacyjnie dopełniały image'u jegomościa. Wreszcie spacer dobiegł końca, ale wrażeń pozostało tyle, ile po tygodniowej wycieczce do egzotycznego kraju:)

środa, 21 lipca 2010

Finał

Ostatnie barcelońskie dni upłynęły pod znakiem Mundialu. W piłkarskim pubie, gdzie telebim rozpościerał się na przeogromnej barowej ścianie, przeżywaliśmy najsilniejsze emocje. Nasze SOY CELESTE rozbrzmiewało wytrwale, przerywane jedynie przekleństwami poddenerwowanych Urugwajczyków. Po wygranej z Ghaną ruszyliśmy z Dylanem na jego pomarańczowym rowerze w kierunku plaży. Mijaliśmy las Ramblas, gdzie pląsała duża grupa rozradowanych kibiców. Na mój okrzyk, tłum odpowiedział gromko, wymachując wysoko flagą w biało-niebieskie paski i zawieszonym w lewym górnym rogu słońcu. Jechaliśmy przez całą Barcelonę, mimo wysiłku, jaki musiał włożyć w pedałowanie Dylan i kopnięć, które niechcący mi wymierzał. Raz nawet zgubił mnie niechcący i nawet tego nie zauważył. Tak z falą śmiechu dotarliśmy nad morze.

Kolejny mecz Urugwaju, nie zakończył się tak szczęśliwie, ale nie przystopowało to naszych imprezowych zamiarów. Tym bardziej, że była to już ostatnia noc Igora w Hiszpanii. Po pięciu latach studiów, wracał na stałe do Panamy. Ja za dwa dni wracałam do Polski. Nie mogło więc zabraknąć "cerveza, beer" i kąpieli w ciepłym morzu o trzeciej nad ranem. Kąpieli w zasadzie niezaplanowanej, więc w stanikach, majtkach lub pełnym ubraniu. Inni woleli kąpiel "na Adama". W oddali świeciły trzy gołe tyłki. Od czasu do czasu podchodzili policjanci, ale nie by wlepić mandaty, lecz by ostrzec przed złodziejami i ratrakami, które czyściły plaże:)

niedziela, 27 czerwca 2010

Uwielbiam Barcelonę czerwcowym czasem, gdy znajdzie się moment by spotkać się z ludźmi i po prostu pobyć sobie. Nocne rozmowy przy winie i soku pomarańczowym (czuję się jakbym znów miała poniżej osiemnastu lat). Patio mieszkania Ingvill, w tle sylwetki sąsiadów za oknami, twarze zakryte w mroku, cienie domów, powiewające kołdry, bluszcz okalający tarasy. I my. Po roku wspólnego studiowania, śmiejąc się z dawnych wpadek (jak to Deborze spadła spódnica na urodzinach Waldemira, jak ja dramatycznie przeżywałam moje rozstanie z Cuencą kiedy poznałyśmy się z Ing, jak Luz wyrzucała z siebie marksistowskie hasła na zajęciach z historii podnosząc głos niczym podczas robotniczego manifestu, jak Cris z chłopakami po trzydziestce grali w samych bokserkach koncert punk rocka prezentując nagie torsy i wymyślne tatuaże).
Wspomnienia i plany. Trzeci rok mojego życia, który kończy się podobnie. Kolejny znak zapytania. Przeprowadzki, nadzieje, niepewności. Ale ta noc wczorajsza, mimo wybiegania w przyszłość i wracania do przeszłości była bardzo tu i teraz. Nacieszenie się sobą. Pomysły na najbliższe (konferencja o działaniach pokojowych w Kolumbii w środę) i dalsze (odwiedziny Ing by podziwiać białe noce w Norwegii, wtedy, gdy znajdą się pieniądze na podróż, więc nieprędko) dni. Gorące dysputy przerywane relacjami Crisa z meczu. Radość, że Ghana wygrała.

A na koniec jeden z najbardziej kiczowatych barów kubańskich i salsa, i merengue. Do upadłego. Z mylonymi krokami, z plecakiem, którego nie odniosłam do domu po pracy, w zapachu kwiatów wnoszonych co jakiś czas przez pakistańskich sprzedawców. O czwartej nad ranem ulice pełne wesołych, jeszcze niezbyt pijanych ludzi. W upalnej, radosnej atmosferze pierwszy od dawna nocny powrót do domu bez myślenia o obowiązkach, zadaniach, terminach. Sen. Niedziela. Powrót obowiązków, ale paradoksalnie pełno dziś siły w zmarnowanym zakwasami ciele. Wrócił zdrowy duch.

wtorek, 22 czerwca 2010

Przygotowania do Festiwalu ENH: Impresja Wojciecha Jerzego Hasa

Dobrze, gdy się tak zniknie i ktoś to zniknięcie zauważy (dzięki M.:)). No bo ja zniknęłam. Pod stertą papierzysk, pięciuset stronicowych książek, stron internetowych na tematy polityczno-społeczne i archiwów historycznych z XVI wieku. Wciąż ciągnę za sobą ten sesyjny wór i zaczyna mnie to trochę przerastać, przeciążać, jak kto woli. Co prawda za tydzień już ostatni weekend pracy, więc dwa dni życia przybędą, ale ściga mnie upiorna myśl, że nie zdążę, a zdążyć muszę. Jeszcze te wszystkie problemy z walizkami.. obiecałam sobie już kiedyś: żadnych wielkich powrotów z R.... No, ale cóż, są promocje z Barcelony do Gdańska, co oznacza brak międzylądowań na wszystkich możliwych europejskich lotniskach, więc musiałam zdradzić moje ideały. Chyba pierwszy raz nie lubię upałów. Mój pokój jest niczym mały zamknięty kartonik z zapałkami. Żaluzje zamknięte, bo słońce niemiłosiernie praży. Biblioteka ostatnio męczy tłumami, więc raczej tam nie pracuję. Jutro Wianki, koncerty, śpiewy, szaleństwo, ale nie mam czasu jechać. Nawet już zapomniałam, że czekają mnie wakacje, tak odległa wydaje się data końca. Ale gdzieś tam na mnie czekają, jeszcze trochę, odrobinę...chyba dam radę:)

wtorek, 8 czerwca 2010

Teledysk zainspirowany krajem, do którego kiedyś (już 2 i pół roku temu!), zanim zrodziła się myśl o Hiszpanii, chciałam jechać na Erasmusa

...i na którym jest, aktualnie całkiem słynny, wulkan Eyjafjoell (zawsze chciałam napisać lub przynajmniej skopiować tę nazwę:))

piątek, 4 czerwca 2010

Szukając map różnorakich politycznych, fizycznych, trafiłam na mapę metaforyczną, baaaardzo niepoprawną politycznie, niestety nie w jakiś szokująco oryginalny sposób, choć miło czasem sobie tak mało oryginalnie poszydzić.
Świat z amerykańskiej perspektywy, wersja demagogiczna, jak z filmów Michaela Moore'a. Nawet wyszczególniono moje antyglobalistyczne miejsce pracy! Zapraszam do geograficznych studiów, a ja wracam do lektury Balún Canán.



A pod spodem piosenka w wykonaniu amerykańskiej (mieszka w Anglii i akurat tutaj śpiewa po francusku;)) wokalistki, co by zbyt lewackiego i antyamerykańskiego wrażenia nie sprawiać.

Absurdu ciąg dalszy;)

czwartek, 3 czerwca 2010

leciutkie zgorzknienie czerwcowe, bynajmniej nie spowodowane deszczem

Zaatakowało mnie. Niespodziewanie. Znienacka. Moje nogi są w cętkach, a brzuch pokryty czerwonymi plamami. Nie wiem, jak interpretować tę dziwną reakcję ciała. Na początek przeczytałam wszystko o domowych robakach, przy okazji wzbogacając moje hiszpańskie słownictwo o te obrzydliwe "szkaradki". Wizyta u lekarza wykluczyła jednak pogryzienie (choć kontynuuję lekturę, bo pamiętam, jak w zeszłym roku w Cuence właściciel mieszkania zapewniał, że nigdy wcześniej nie było tam karaluchów, mimo, że w szafie znalazłyśmy spray anty-karaluchowy na wykończeniu, a ich ilość i wielkość każdego dnia przekonywała, że to nie ich pierwsze lato w domu, w którym ostatecznie większymi intruzami byłyśmy my niż te biedne, duże na wielkość śródręcza, zapieprzające z prędkością światła stworzenia).
Tak więc nie uwierzyłam lekarce, choć z drugiej strony wiadomo, lekarz niewiele ma wspólnego z właścicielem, któremu płaci się za kilkaset metrów kwadratowych, a nie za wysłuchiwanie narzekań lokatorów, choć wiadomo także, że lekarz może się mylić, szczególnie w tak skomplikowanym temacie, jak owady, które potrafią oszukać nawet najbieglejszych specjalistów. W każdym razie pani doktor stwierdziła, że nogi me po prostu źle znoszą upały, co doprowadziło do niewielkiego zdumienia, bo mimo, że skóra od dzieciństwa sprawia mi przemiłe niespodzianki w postaci trądzików i niebezpiecznych pieprzyków, które należało niezwłocznie usunąć, to miałam już okazję przeżywać 40-stopniowe upały bez takichże skórnych przygód, no ale uwierzyłam bez mrugnięcia, bo, jak już pisałam, niespodzianki w tej materii się zdarzały i z pewnością zdarzać się będą.
Jeszcze bardziej podobała mi się diagnoza dotycząca brzucha. Otóż dowiedziałam się, że mam alergię, niestety (sic!) nie wiadomo na co, ale (kolejne sic!) obejdziemy się na razie bez testów. W sensie, że zaczekamy. Bo przecież mamy cierpliwość, szczególnie pani doktor, bo w końcu to nie ją szczypie i swędzi całymi dniami. No tak, ale dość złośliwego tonu, bo doktor była przynajmniej miła i w dodatku zapisała krem za 5 euro, który może pomóc...

Tego, że wcale nie musi, doświadczam przez ostatnie trzy dni;)

P.S. W powyższym tekście występuje duża dawka ironii, sarkazmu i wyolbrzymień spowodowanych naturą tegoż wieczoru i upałem, dlatego nie należy go brać do końca na serio, a już na pewno nie należy przejmować się moim stanem zdrowia (post scriptum przeznaczone jest dla grupy ludzi, która już zdążyła przesłać wiadomości, pytania i rady w trosce o moje życie- Mamo, Moniuszko, Marto- dziękuję:))

piątek, 28 maja 2010

Dzisiejszy dzień poświęcam w całości literaturze. Wśród tekstów znalazły się utwory José María Arguedasa, Eleny Poniatowskiej, Juana Rulfo i wiersze Gelmana. Zbiór dość szeroki i różnorodny, ale dzięki tematycznym przeskokom zachowuję świeżość umysłu i mam (być może złudne) wrażenie, że moja wrażliwość literacka znacząco się pogłębia, a rozum sięga niezdobytego.

Poniżej coś od Juana Rulfo, tym razem z dziedziny fotografii:

czwartek, 27 maja 2010

wtorek, 18 maja 2010



Trzydziesta rocznica śmierci Iana Curtisa, wokalisty zespołu Joy Division. Polecam zarówno muzykę, jak i film Control Antona Corbijna, opowiadający o przegranej walce o sens, młodego artysty, który w wieku 23 lat odebrał sobie życie.


http://www.youtube.com/watch?v=IizFCNZMThA
http://www.youtube.com/watch?v=3Ii8m1jgn_M

latino jazz z ulicy 54

Tym, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej o projekcie Calle 54 Fernando Trueby, polecam stronę poświęconą filmowi:
http://www.calle54film.com/





czwartek, 13 maja 2010

W poszukiwaniu równowagi

Wciąż pracuję nad historią chilijskiej dyktatury. Ostatnio są to najokrutniejsze, najbardziej przykre świadectwa. Przypalanie, prądy, karaluchy i szczury wpuszczane do ciała. Poszukiwanie zaginionych przez bliskich. Miesiące nadziei, a potem wieść, że ojciec, siostra, syn zostali zamordowani w drugim dniu po zamachu stanu. Świadectwa ludzi, którzy na torturach zdradzili swoich przyjaciół, współdziałaczy i którzy uczyli się na nowo wypowiadać bez wstydu swoje imię. Dzień po dniu relacje pamięci. Chwilę później, przeobrażone w mojej głowie, wychodzą poza chilijski mikrokosmos, dotykają boleśnie i wzbudzają wyrzuty sumienia, bo czuję, że z mojej strony to czysty emocjonalny banał. Relacje z tortur, bólu, świetnie pogrywają na uczuciach młodej osóbki, która nic jeszcze nie wie o życiu. Młodość mnie osacza swoim pragnieniem czynienia wielkich zmian, przysłaniając świadomość dorosłości, która wie, że osobiste zmiany świata lepiej czynić małymi krokami, by nie wyrosły na miarę szkodliwych i kontrowersyjnych ideologii i fanatyzmu. Usiłuję znaleźć drogę by nie być tylko niemym obserwatorem i nie stać się siewcą prawd niezastąpionych, ale mam wrażenie, że cel nie jest w znalezieniu, a szukaniu. Szukaniu, które trwa całe życie. Bo najgorzej jest wtedy, gdy komuś się za szybko wydaje, że znalazł odpowiedź.

środa, 12 maja 2010

A tu coś wyciszającego

Piosenka z World of Osho, związana z hinduskim guru, ale tutaj występuje po prostu jako przyjemna melodia, postmodernistycznie wyrwana ze swego filozoficznego kontekstu;)


Muzyka o dziecięcym polocie z wideoklipami o czarodziejskim uroku



czwartek, 6 maja 2010

Sant Jordi

Patronem Barcelony jest św. Jerzy i dlatego właśnie dzień jego święta, 23 kwietnia, obchodzi się tu niezwykle hucznie. Ulice Barcelony zapełniają się straganami z tanimi książkami i stoiskami z różami. Według tradycji tego dnia mężczyźni kupują kobietom róże, kobiety mężczyznom książki.

Boli to w uszy feministki, kobiety wyzwolone, wszystkie, które czytać umieją i lubią, a róże postrzegają jako symbol kobiecego zniewolenia i zamknięcia w ramach domowego ogniska w celu "bezmyślnego pichcenia i rodzenia dzieci", bo przecież róża jest symbolem piękna, ale nie intelektualnego rozwoju, wolności myśli. Róża zerwana jest w ogrodzie, z krzaka. Książka powstaje w trudzie intelektualnego wysiłku. Róża jest wykwintna, dostojna, gdy miażdżona- kłuje, ale na jej liściach nie ustanawia się praw, ani nie spisuje dziejów ludzkości. Róża, mimo, że czasem banalna, kiczowata, ozłocona brokatem, czy przybrana różową kokardą, najczęściej daje natchnienie. Jest poezją, obrazem. W dzisiejszych czasach nikt nie chce dobrze myśleć o róży, kobiety są na to zbyt wykształcone, niezależne, zaczytane.

Według tradycji jest to dzień by dać bliskiemu prezent. Boli to w uszy ludzi, którzy nie lubią rytuałów, chrześcijańskich narodzeń i ukrzyżowań, dni niepodległości, tandetnych Walentynek, urodzin, imienin, tych świąt zmyślonych czy religijnych wśród niewierzących, które w ich życiu nie odgrywają żadnej roli, są martwe. "Kwiat mogę Ci dać każdego dnia, ale nie teraz, na rozkaz społeczeństwa, które wymusza kiedy należy płakać, czy śmiać się".

A ja chciałabym tego dnia dostać różę i chciałabym wybrać książkę dla mojego chłopaka. Hasła, idee, koncepty. Jedni przekrzykują drugich. Pierwsi wymuszają by świętować, ustanawiają wolne niedziele i źle patrzą na tych, którzy żyją bez ślubu, drudzy by żyć bez świątecznego balastu nie składają życzeń w dniu urodzin i zachowują się głośno w katedrze. Na jedne kagańce nakłada się drugie. Skrajne, ekstremistyczne decyzje i nie ma już miejsca na to by posłuchać, kto jak chce żyć.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Mieszkam w bibliotece. Być może to mnie nie usprawiedliwia, bo w bibliotece są książki i filmy, a one dają pomysły, inspiracje by pisać i tak właśnie jest, ale czas pozwala mi klikać tylko w plikach worda zatytułowanych: "magister", "projekt", "la tesina"...i wśród tych plików z czerwoną lampką z napisem "pilne" nie ma takiego, co by nazywał się "fantasmagorie"...

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Mój 10.04.2010

Godzina 9: 53 sms od taty: Słońce grzało tak rozkosznie, a kamień, na którym siedział od dłuższego czasu, był tak przyjemnie ciepły, że Puchatek już sobie postanowił, że przez całą resztę poranka będzie siedział pośrodku strumyka i cieszył się z tego, że jest Puchatkiem (przyp.red.: autor: A.A.Milne)

Godzina 11: 12 sms od mamy: Prezydent Kaczyński z żoną i wieloma politykami dziś zginął w katastrofie samolotu przy lądowaniu w drodze do Katynia na uroczystości.

Godzina 11: 45 telefon, dzwoni Marion do Estel, mojej współlokatorki: Wiesz, że prezydent Capullczyński (od hiszpańskiego "capullo": dupek, idiota) nie żyje? Ha ha, przepraszam, ha ha. Ale ironiczne, w drodze do Katynia, ha ha.

Godzina 14: 00
zaglądam na fb. Czytam niektóre komentarze:

M.Ku.: o Boże Boże Boże Boże Boże

M.J.: Dopóki słońce i księżyc są w górze, Dopóki trzmiel nawiedza różę, Dopóki dzieci różowe się rodzą, Nikt nie wierzy, że staje się już. (przyp. red.: autor: Cz. Miłosz)

M. Ku.: Paweł Śpiewak: Zginął Aram Rybicki, poseł PO, związany z Ruchem Młodej Polski, współzałożyciel NSZZ Solidarność. Człowiek szlachetny i prawy. Bardzo z nim lubiłem gadać w czasach sejmowych. Doskonale rozumiał, czym jest polityka.

K.M.
: szanowni panowie z tv, odrobina szlachetności nakazywałaby pomilczeć przez chwilę, zamiast dyskutowac o komforcie Tu-154 z kanalią, która przewracała się na grobach. wstyd!

S.J.
: at a loss for words…

M.P.: Boże, nie mogę w to uwierzyć, zobaczyłem przed chwilą listę pasażerów. Wśród nich, poza Parą Prezydencką jest troje wicemarszałków, piętnaścioro posłów Sejmu RP, siedmiu generałów, wśród nich szef sztabu, Prezes NBP, Prezes IPN, RPO, poza tym Płażyński i wiele innych znanych osób... Straciliśmy wiele kluczowych osób w Państwie. Nie mogę w to uwierzyć.. To się nie dzieje...

E.M.: Jak się czujesz Pola?
Ja: Dziwnie, jakby zginął ktoś bliski, choć w większości byli tak obcy, gdy jeszcze żyli, ze swoimi ekstremistycznymi poglądami i brakiem tolerancji.
E.M. Normalne, też bym pewnie przeżywała, jakby zginął Sarkozy.
Ja I jeszcze miałam uczucie deja vue, jakby mi się to śniło już kiedyś. No i ta ulga, taka wstydliwa, choć naturalna, że to nie moi bliscy.
E.M.: Wybierasz się z nami dziś na kolację?
Ja: Tak, do zobaczenia.

Zaglądam na Tuenti, hiszpański serwis społecznościowy:
F.R.: hoy, dia en el que el fútbol-arte se verá en la capital! a por los mandrilessssssssss!! MessiAS!!!

Telefon, M.K.: Bałam się, że Tusk był na pokładzie. Dobrze, że Komorowski przejmuje władzę. Trudno w to wszystko uwierzyć. Potworna tragedia.

Godzina 21:00
Bar na Raval. Komentujemy wypadek, festiwal filmów krótkometrażowych, naszą podróż do Cadaqués, mecz, który zaczyna się w sąsiedniej sali.

Godzina 22:00
Mecz FC Barcelona-Real Madrid: Minuta ciszy dla uczczenia pamięci ofiar wypadku. Piłkarze grają w czarnych opaskach.

36. minuta meczu: W całej Barcelonie rozbrzmiewa gromki okrzyk radości. Pierwszy gol dla Barçy.

56. minuta meczu
: Pijane radością (i alkoholem) miasto drugi raz krzyczy w szale uniesienia. Drugi gol.

Godzina 24: 00 Barcelona pogrąża się w szale świętowania. Wygrany mecz daje zespołowi pozycję lidera.

Godzina 1: 00 Wracam do domu. Mój współlokator Toni, po dwunastu godzinach pracy, dowiaduje się o wypadku ode mnie. Siedzimy. Gadamy o tym i o głupotach. Na przemian.

Godzina 3: 00 Idę spać. Rano wstanę, wspomnę jeszcze raz ofiary. Pomyślę o krewnych. Oczy zajdą mgłą. Potem pójdę na dworzec po dziewczyny. Będzie śmiech i zachwyt secesją. Na pierwszych stronach gazet zdjęcia zwycięskiej Barçy. Haiti gdzieś przepadło w ramionach lokalnego triumfu i nowych tragedii. Polskie portale w czerni i bieli, przypominają, że "to" niedawno. Łzy są wciąż świeże i toczy się świat. Myśli się. Modli się. Współczuje się. Zapomina się. Żyje się.

Świat ze swoim Haiti, głodnymi dziećmi w Afryce, problemami etnicznymi, atakami terrorystycznymi, śmiercią 96 ludzi na pokładzie samolotu Tu-154, ważnymi meczami, gestami, symbolami, kwiatami pod Pałacem Prezydenckim, mszami świętymi. Zbiórki pieniędzy, telewizja, radio, internet, notatki, prasowe, informacje, wiadomości,wydarzenia, zdjęcia, chleb z masłem na śniadanie, praca, dom, rytuały, hołdy, flagi, pieśni, łzy, śmiech, emocje, emocjonalne gierki, szacunek, pieniądze, skandal, tragedia.

Cierpienie jest samotne.

sobota, 10 kwietnia 2010

środa, 7 kwietnia 2010

Cadaqués

Białe domki ustawione nad brzegiem morza w krzywe linie i równe rządki o błękitnych, zielonych i bordowych okiennicach, z fikuśnymi balkonikami. Kawałek postkolonialnej Kuby zamknięty w katalońskiej przestrzeni, tyle, że nie tak zniszczony czasem. Kamienista górska droga, z lewej przepaść morza. Na końcu latarnia morska i szybujące wysoko ptaki, ni mewy, ni rybitwy o zakrzywionych, pomarańczowych dziobach. W powrotnej, głęboko w ciche uliczki, gdzie pomiaukują czarne, leniwe koty i zza bluszczu wyglądają gliniane doniczki.


Salvador Dali, Cadaqués

sobota, 27 marca 2010

Zawsze najwięcej jest tego, co pośrodku, a więc ludzi zwykłych, codziennością zmęczonych i zachwyconych drobnostkami. Ludzi, ot, uczących się, studiujących, pracujących. Takich, którym brakuje czasem pieniędzy na koniec miesiąca, a okazjonalnie mogą pozwolić sobie na jakąś ekstrawagancję- zakup pary drogich butów, czy wypad na wykwintną kolację. Ot, typowości w nietypowym ludzkim bycie. Niezwracające uwagi, bo tak moje, jak i twoje. Życie. Szare, kolorowe, jaskrawe, bezbarwne, czarno-białe. Takie, jakie sobie hodujemy i takie, jakie jest nam dane. Obok tego skrajności, dysharmonie, dysonanse, to, co rozszczepione, ustawione na granicach, dlatego zauważalne, wzbudzające zainteresowanie, emocje. Nie by krytykować dla samej przyjemności szyderczego wytykania, nie by wejść w judymowe buty. Kąśliwa obserwacja, ale bez ideologicznego komentarza, bez mentorskich rad, jak, by było lepiej. Bo jest jak jest. Nie chodzi o bierność, nie chodzi o działanie, ale o koloryt, który boli, rani, cieszy, wzbogaca. Każda obserwacja uczy wrażliwości i prowadzi do pytań o nas samych.

Barcelona, jak każda metropolia, to miasto kontrastów. Bogactwo ociera się tu o skrajną biedę, kopuluje z nią, upaja lub czasem po prostu omija ją bezwiednie, czy współczująco. Niektóre wystawy przypominają artystyczne projekty- w jednej błyszczą nowiutką skórą torebki w złotych klatkach, w drugiej duża ilość połączonych sznurówkami tenisówek przypomina postmodernistyczne rzeźby, w witrynie sklepu z odzieżą świecą wypolerowane motocykle. Ekskluzywne zapachy i markowe nazwy przyciągają spragnionych klientów. Na ulicach z ciszy wybijają krzyki Amerykanek, czy Niemek, które przybyły w poszukiwaniu namiętnej przygody w silnych ramionach jakiegoś Javiera Bardem. Młodzi Anglicy, którzy przy dźwiękach obcego języka upijają się w jak najbardziej bliski sobie, wyspiarski sposób, piękne kobiety w szykownych małych czarnych i panowie w garniturach od włoskich projektantów, wszyscy o dużym takcie i wdzięku. Stołują się w najwspanialszych restauracjach i śpią w najlepszych hotelach, podobnych do wielu, które można znaleźć w ich państwach. Obok, Nigeryjczycy sprzedający torebki na Passeig de Gracia, kobiety w chustach zwinięte przy murach w kłębek, bezdomni zawinięci w koce w zaułkach, na przedprożach domów, owrzodziali, czy zdeformowani fizycznie żebracy, Cyganie przygrywający tanie melodie na akordeonach w metrze, Pakistańczycy powtarzający swoją nocną mantrę “cerveza, beer”, kieszonkowcy na Ramblas i prostytutki uprawiające seks na ulicach Raval. Codzienne widoki, o których czasem trzeba coś napisać, by nie stały się po prostu częścią krajobrazu, przezroczystą codziennością przyjmowaną bezrefleksyjnie. By nie zgubić wrażliwości, choćby, obserwacji.

We dreamed about more

piątek, 26 marca 2010

Jest we mnie coś, co nie do końca odpowiada ogólnie przyjętym normom, zasadzie „w zdrowym ciele zdrowy duch”. Pociągają mnie nie te rzeczy, co trzeba: lubię pić, jestem leniwy, nie mam boga, polityki, idei ani zasad. Jestem mocno osadzony w nicości, w swego rodzaju niebycie, i akceptuję to w pełni. Nie czyni to ze mnie osoby zbyt interesującej. Nie chcę być interesujący, to zbyt trudne. Pragnę jedynie miękkiej, mglistej przestrzeni, w której mogę żyć, i jeszcze żeby zostawiono mnie w spokoju. Z drugiej strony, kiedy się upijam, krzyczę, wariuję, tracę panowanie nad sobą. Jeden rodzaj zachowania nie pasuje do drugiego. Mniejsza z tym.
Charles Bukowski



poniedziałek, 22 marca 2010

Swing & flamenco chill

Na youtube znalazłam fragment występu argentyńskiego zespołu Shine. Na ich koncercie byłam około miesiąca temu, nagrania w lepszej jakości na: http://www.myspace.com/shinebcn



A to już tak domowo, czyli to, co najczęściej słuchane we wszystkich domach w Hiszpanii, w których miałam okazję mieszkać, a, i nawet moja mama swego czasu pytała mnie o tę grupę. Też ich lubię i szaloną Bebe zdarza mi się słuchać od czasu do czasu:)

czwartek, 18 marca 2010

Ska, calçots i różne inne

W piątek byłam w Arenys. Arnau, kolega Estel, otwierał wraz z grupą znajomych salę z muzyką alternatywną. Wytańczyłam się w bujanym rytmie ska. Na tle słów skromnych i mało wyszukanych pobrzmiewał ironicznie saksofon. Wymieniałyśmy prześmiewcze uwagi na temat czarnego mężczyzny, który całą imprezę po prostu stał i jak Haitańczyk z serialu o popularności Big Maca (Heroes- czas się przyznać, uległam sile grawitacji), odbierał ludziom moce. Nad ranem wróciłyśmy do pokoju z widokiem na morze, co z polskim filmem o tym tytule ma mało wspólnego, jedynie konotacje samobójcze, bo młodzi ludzie rzucają się tu (niekoniecznie z pokoju Estel, ale ze skarpy znajdującej się w pobliżu) do morza z zamiarem pożegnania z życiem w romantycznej aurze, niestety, często z pozytywnym skutkiem.
W sobotę, jak i w niedzielę, był obiad kataloński. Tyle, że w sobotę z całą wsią jedliśmy przypominające pory calçots, które przygotowano na wielkim ogniu rozpalonym na placu koło kościoła. Ręce od tego się strasznie czerniły i buzia cała umazana w rudawym sosie, ale jakże warto było się ubrudzić dla tego smaku. No i butifarra, którą można by z polską kiełbaską grillowaną porównać. I trunek, katalońska ratafia, o ostrym anyżowym smaku, przypominającym conquensańskie resoli. A w niedzielę, we wsi pod Sabadell z rodziną Estel paella-nie paella z owocami morza i nasz wypiek skromny, brownie z orzechami. Mój blog zamienia się w kucharskie opisy, ale cóż zrobić, gdy autochtoni tak nasycają zmysł smaku i rozpieszczają podniebienie.

poniedziałek, 15 marca 2010

DLA CIEBIE, MONIUSZKA:)

Moniuszko kochana, wszystkiego najlepszego!!!! Niech Ci pędzel maluje najpiękniejsze abstrakty i tę rzeczywistość, w której jest ot, dobrze:)

ta piosenka, to taka trochę średnio do przyjaciółki śpiewana, ale jak wymazać to o dreszczach i deszczach, to pasuje ;)



piątek, 12 marca 2010

Noc eklektyczna

W sobotę, w Międzynarodowy Dzień Ofiar Przestępstw Państwowych (El Día de las Víctimas de Crímenes de Estado) na placu Sant Jaume Ruch na Rzecz Ofiar Przestępstw Państwowych z Kolumbii (Movimiento de Víctimas de Crímenes de Estado de Colombia) przygotował wieczór poświęcony ofiarom oraz manifest przeciwko demokratycznej polityce bezpieczeństwa (La política de seguridad democrática), której patronuje prezydent Álvaro Uribe Vélez i która, według protestujących, wzmaga przemoc i konflikty zbrojne w państwie, przynosząc nikłe skutki pozytywne.
Pracownicy Ruchu, Kolumbijczycy, przedstawiali historie poszczególnych ofiar, na szyjach zawieszone mieli tabliczki z nazwiskami, zdjęciami i krótką faktografię z życia ofiar paramilitares. W międzyczasie śpiewane były słynne pieśni latynoskie. Najpierw przez mężczyznę, który niestety fałszował największe przeboje Victora Jary, potem przez dziewczynę z Hondurasu o głębokim, wibrującym, niskim, pełnym głosie, która porwała wszystkich słuchaczy do tańca. Potem występował zespół z Senegalu wybębniając afrykańskie rytmy, w rytm których tańczyli pozostali członkowie zespołu. Po performancach i śpiewach należało się posilić, więc wybraliśmy się naszą katalońsko-meksykańsko-norwesko-wenezuelską grupą, z moją domieszką polskości, do restauracji etiopskiej, gdzie jadło się rękoma ze wspólnego kotła, wyrywając spod jedzenia kawałki naleśnikowego chleba i nakładając pikantne mięsne specjały i warzywa. To wszystko popijaliśmy katalońskim winem wytrawnym- a jak, nawet w restauracji etiopskiej należy być odrobinę lokalnym;). Później w kubańskim barze ćwiczyliśmy salsowe wygibasy.

poniedziałek, 8 marca 2010

ŚNIEG!!!

Cóż, dziś w Barcelonie padał śnieg, zjawisko tak niecodzienne, że ludzie wybiegli na ulicę by robić zdjęcia aparatami telefonów komórkowych. Mali i duzi rzucali się śnieżkami. Odwołane zostały zajęcia w szkołach, ludzie mieli wolne w pracy. Zabawnie, tylko trochę ślisko, bo ani soli ani innych trików tu nie znaju czy nie czyniu:)

sobota, 6 marca 2010

Widok

Na dziś, nostalgicznie. Na wielkim tarasie mojego mieszkania widok na Tibidabo zasłania postawiony kilka lat temu szeroki, klocowaty, rudy dom mieszkalny. Słuchając Sonate de Vinteuil łatwiej wyobrazić sobie, że dom jest tylko złośliwą imaginacją, błahostką. Gdy się już tak dobrze wsłuchasz, nadchodzi moment, by oprzeć się o balustradę i zachwycić widokiem na wzgórze. Być może nawet nie potrzeba tarasu mojego mieszkania. Ba, być może nawet nie trzeba znajdować się w Barcelonie.



a swoją drogą, to bardzo nieładnie, jak youtube tak nachodzi na inne obrazki, kiedy blogista nie wie, jak temu zaradzić.

poniedziałek, 1 marca 2010

Po wakacjach

Podróży czas skończony, nauki czas wznowiony, ale muszę przyznać, że świeże austriackie powietrze orzeźwiło moje ciało i umysł. Po wyjeździe wniosków kilka: ludzie potrafią być bardzo aroganccy i pyszni, jednocześnie zawsze znajdą się tacy, którzy są dowcipni i zdystansowani. Lepiej trzymać z drugimi. Na stoku gorąca czekolada z bitą śmietaną smakuje wspaniale, o ile potem nie znajdzie się ktoś, kto wypomni ilość spożytych kalorii. Z pewnością tygodniowy brak komputera jest rewelacyjną formą odwyku. Słońce, narty, wiatr, góry, śnieg, są cudowne bez żadnego "ale", szczególnie, gdy jeździe towarzyszą wojenne pieśni, z niezapomnianym hitem z Czterech Pancernych. Zabawne są też bitwy śnieżne w zjazdowym tempie i niecelowe tarzanie się w śniegu, z którego wychodzi się cało. A, i ulubione zajęcie- stawianie do pionu trzylatków, którzy podczas swojego jednego pługowego zjazdu są w stanie przewracać się co dwa metry (ilu upadkom na jednej trasie to się może równać, wyliczcie sami). Oczywiście, jeśli się ma szczęście, taki trzylatek obdarowuje później swoim rozbrajającym uśmiechem;)

piątek, 19 lutego 2010

Byłoby ciekawe, gdyby ktoś zbadał, w jakim stopniu światowe systemy masowego przekazu pracują w służbie informacji, a w jakim – w służbie ciszy i milczenia. Czego jest więcej: tego, co się mówi, czy tego, czego się nie mówi? Można obliczyć liczbę ludzi pracujących w dziedzinie reklamy. A gdyby obliczyć liczbę ludzi pracujących w dziedzinie utrzymania ciszy? Których byłoby więcej?

Ryszard Kapuścińki, Chrystus z karabinem na ramieniu



Wygląda na to, że na jakiś czas stracę łączność, ale to dobrze dla mojej przeinternetowanej psychiki. Barcelona rozkwita wiosennym podmuchem, pięknie jest, choć turystów przybywa. I moja ukochana trasa już prawie zawsze pokonywana bez kurtki.

Wczoraj byłam na projekcji dokumentu Bajo la palma w kinie Casablanca-Kaplan. Film o chłopskich społecznościach Kolumbii ze Strefy Humanitarnej i Różnorodności Biologicznej (Zona Humanitaria y de Biodiversidad), państwa, gdzie najbardziej odczuwa się tragiczne skutki działań rządu, organizacji i korporacji międzynarodowych, które angażują się we wprowadzanie biopaliw. Wioski pełne ludzi, którzy stracili wszystko, poza wolą walki o swoje prawa. Wyjałowiane ziemie, ogołocone palmy, prowizoryczne krzyże na grobach zabitych przez paramilitares. Człowiek z raju stworzył piekło. Jeden Indianin powiedział:
"Kryzys? Jaki właściwie mamy teraz kryzys? Odpowiem Ci- to kryzys cywilizacji zachodniej."

Żywimy się krwią tych, którzy usiłują przetrwać tam, w Trzecim Świecie. Kolonizacja trwa.

czwartek, 18 lutego 2010

Rewelacyjny dokument o moim ukochanym miasteczku, Cuenca

Niestety blogspot coś utrudnia śledzenie łączy, ale adres jest taki:

http://www.rtve.es/alacarta/la2/abecedario/C.html#675982

wtorek, 16 lutego 2010

Ostatnie słowa o weekendzie zeszłym, czyli niedziela

Niedzielę przyszło mi spędzić w domu katalońskim, czyli w domu rodzinnym Estel, w Arenys de Mar. Jak na Katalończyków przystało (tu oczywiście mrugnięcie okiem, czy tytuł słynnego filmu z Monroe należy umieścić), rodzina o lewicowych poglądach, z charakterystycznym "l", gdy przychodzi rozmawiać po kastylijsku i wbudowaną niechęcią do Kościoła katolickiego. Poza tą dość oględną charakterystyką narodu, który jak każdy przecież, nad stereotypami w rzeczywistości się unosi i w ramy żadne wbić się nie da, bo przecież z krwi i kości milionów się składa, tak więc, poza tym uproszczeniem, mimo wszystko, umyślnie wprowadzonym (bo uproszczenia, jeśli podane ze świadomością, mogą służyć zrozumieniu świata), skupić się chciałam na tym konkretnym niedzielnym spotkaniu.
Rodzice Estel oczarowali mnie gościnnością, wiedzą na temat Polski oraz zapiekanką z bakłażanów i smażonymi langustami. Obiad upłynął na rozmowach o stalinizmie, Victorze Jara, Kościele, Popol Vuh i podróży Vincenta (Vincent- tata Estel, przez całą rodzinę, o hippisowskich korzeniach, z imienia przyzywany) z córkami do Iranu. Obiad więc podsumować nietrudno, na przykład w dwóch słowach: długi i niezapomniany. Na deser zakupiłam typowe dla ostatniego tygodnia karnawału (szczególnie Tłustego Czwartku) płaskie słodkie ciasto z przaśnego chleba (ten egzemplarz akurat z ziarnami słonecznika), o nazwie coca de llardons. Po obiedzie skończyliśmy z intelektualnym tonem i Vincent długo dyskutował z Estel nad wyższością urody pierwszej, czy drugiej, nieobecnej na obiedzie córki Neus. Oczywiście wymagano ode mnie opinii, a że miałam już okazję poznać Neus i wiem, że nieraz ją jeszcze spotkam, a Estel to moja współlokatorka, postanowiłam taktownie milczeć, a w między czasie podziwiać roztaczający się z tarasu widok na miasteczko i ogromny morski błękit. Co do miasta, nie jest wyjątkowe, budynki dość smutne, przy morzu wiele maszkarad typowych dla miejscowości portowo- turystycznych. Poza barokowym ołtarzem kościoła, nic niezwykłego, ale atmosfera i panorama z okna domu położonego na wzgórzu na długo zapada w pamięć, wyściełając swe miejsce wśród wspomnień niezwykłych.

sobota, 13 lutego 2010

Postanowiłam przenieść wszystkie moje ulubione melodie z fb, co by się nie zapomniały:) i dodać nowe, oczywiście

Ta pierwsza jest nowa, momentami wydaje się trochę dodekafoniczna, bardzo awangardowa w brzmieniu (szczególnie partie skrzypcowe), a momentami tradycyjna, z wiodącym głosem klarnetu.



Ta już jak najbardziej z fb, także Klezmatics, ale ze słowami Woody Guthrie'go z 1949, amerykańskiego poety i pieśniarza folk. Tym, którzy chcieliby poczytać o nim coś więcej polecam stronę: www.woodyguthrie.org/

Zeszłego weekendu ciąg dalszy

W sobotę budziłyśmy się wzajemnie z Ingvill dzwonkami telefonów, sygnalizującymi, że obie, mimo niewyspania, nadal mamy ochotę na wycieczkę. Gdy wyszłam na dwór, okazało się, że do Barcelony przyszła wiosna (niestety dwa dni później sobie poszła), więc do przystanku przy Paseig de Gracia doszłam już tylko w jednym sweterku, który i tak był wyjątkowo gruby na ten piękny dzień. Wybrałyśmy się do Sitget, małej miejscowości, której panoramę możecie podziwiać na zdjęciu z 6 lutego (dziś odbywa się tam wielkie karnawałowe święto). Miasteczko z pewnością traci na uroku w wakacje, gdy turyści zalewają plażę i wąskie uliczki, jednak tego lutowego dnia plaża była prawie pusta, a w uliczkach rozbrzmiewało echo rozmów nielicznych spacerowiczów. Spędziłyśmy iście wakacyjny dzień, w którym główną rolę odgrywało jedzenie i chodzenie- dużo chodzenia- oraz pierwsze, wiosenne moczenie stóp w morzu przez Ingvill i wylegiwanie się na plaży. Po kontemplacji mieniącej się lazurowym kolorem wody, fal rozbijających się o wysokie skały, wsłuchiwania w wyciszający dźwięk natury i filmowym zachodzie słońca, które znikało na morskim horyzoncie za wieżą kościółka i sterczącej palmy, krajobrazie niczym z pocztówki z Karaibów, nadszedł w końcu czas by powrócić do miejskiej dziczy.

wtorek, 9 lutego 2010

La Agonia de Rasu Ñiti y la danza de las tijeras, czyli taniec nożyczek

Fragmenty filmu na podstawie opowiadania Jose Maria Arguedas,opowiadające o przygotowaniach do ceremonii śmierci, wśród scen, indiański taniec nożyczek z regionu Ayacucho, w Peru.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Koncertowo

Nowy tydzień zaczął się deszczem, ale weekend obfitował w słońce, podróże i koncerty, dlatego kilka słów należy mu poświęcić. Po wyczerpującej batalii z pracą z literatury, w piątek, nareszcie nadszedł dzień, by ją z uśmiechem pożegnać i wysłać. Oczywiście należało to także uczcić, w końcu była to ostatnia praca sesyjna. W pewnym stopniu odzyskanie intelektualnej, czy inaczej czytelniczej WOLNOŚCI! (żadnych książek o dyktaturach, pamięci, czy ofiarach...przynajmniej na krótką chwilę). W piątek ruszyłyśmy więc z Deborah i Ingvill do naszego ulubionego Bing Bang Baru, gdzie jak w każdy piątek rozbrzmiewała muzyka jazzowa, całkiem za darmo i całkiem na poziomie- jam session, z czerwonym winem za 3 euro (szaleństwa cenowego jeśli chodzi o trunki nie ma, ale na czymś zarabiać przecież muszą). Później z Raval pojechałyśmy do Barcelonety, bo tam miał grać zespół Crisa, współlokatora Ingvill. Chłopaki grają punk rock, więc z tytułu miejsce musiało być mocno alternatywne i takie się okazało. W starej opuszczonej fabryce, czy domu, z dziurą zamiast drzwi, wychodkiem z kotarką, rozwalającymi się schodami, ogniskiem w koszu na śmieci, masą punków, psów i zaimprowizowanym barem z piwem za 50 eurocentów (cóż taki już plus trunkowy, gdy trzeba słuchać hiszpańskiego rocka;) Niestety na występ Crisa nie zdążyłyśmy, ale jakoś nam to przebaczył. Fabryka była dość duża, z czterema, czy pięcioma wielkimi salami i piętrem. We wnękach, na rozklekotanych kanapach siedziały grupy punków, najczęściej młodych, choć od czasu do czasu rzucał się w oczy jakiś czterdziestolatek. Wszyscy z czarnymi krechami pod oczami, fikuśnie wystrzyżonymi włosami na "grzebień koguta" lub wysoko postawionymi irokezami. Rzucała się w oczy naćpana mulatka, obtańcowująca wszystkich znajomych, ale generalnie było spokojnie. Później, gdy skończyły się koncerty na żywo, puszczano slajdy i muzykę z lat 80-tych. Oczywiście, jak przystało na Hiszpanów, czy Katalończyków, subkultura punków nie jest tak ortodoksyjna, jak z innych regionów Europy (tudzież świata- nie wiem), więc znalazło się wiele przebojów starej muzyki pop. Paradoks chłopców w skórach, tańczących do dyskotekowych przebojów, budził mój niejeden uśmiech. Generalnie noc była udana. Wróciłyśmy do domu nad ranem, niektórzy (czyt. ja) spacerem z Plaza Catalunya (jeszcze mi się nie znudziło). Nasz sen miał się okazać krótki, ale o tym już następnym razem.

niedziela, 7 lutego 2010

wtorek, 2 lutego 2010

Kolejny dzień rozpoczęty. Noc słabo przespana, za to zadań na dziś wiele. W międzyczasie, Pau Casals, kataloński wiolonczelista, dyrygent o międzynarodowej sławie, który w czasach reżimu Franco, na obczyźnie opowiadał o Katalonii, zapomnianym narodzie o kilkusetletniej historii.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Ostatnio jest dziwnie, bo okupuję zaledwie dwie przestrzenie- biblioteczną i mieszkaniową- tu znowu najczęściej mój pokój, co wypominają mi współlokatorzy. Można więc powiedzieć, że jest dość jednostajnie. Dlatego z biblioteki zaczęłam wracać na piechotę, aby taki 50 minutowy spacer trochę życia wprowadził do mojej zminiaturyzowanej egzystencji. No a taki spacer, jak już się mieszka tam gdzie się mieszka, to niezwykła przyjemność. Wokół Gaudi, fontanny, dekoracyjnie zdobione szkło w oknach jakiejś nieznanej z imienia posesji. Czasem trochę za dużo ludzi, ale wtedy zawsze można zboczyć w jakąś tajemniczą uliczkę, która przy odrobinie szczęścia, nie okaże się ślepa.

sobota, 30 stycznia 2010

Cóż, powieje trochę fesjbukiem, ale istnieją piosenki, do których się przecież wraca i wraca...

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Hagrid, Marcio i antropologia

Ci, którzy nie gustują w Harrym Potterze, a tym bardziej jeśli nie przepadają za postacią Hagrida, powinni natychmiast porzucić ten wpis, bo będzie on poświęcony w całości osobie mojego profesora, Marcio, czyli ucieleśnienia Hagrida właśnie. Profesor zjawił się w naszym życiu na krótko, dokładnie na cztery dni czterogodzinnych wykładów, czterdziesto minutowych powrotów do domu i jednej kolacji w Teatrze Neu, trwającej zdecydowanie dłużej niż cztery godziny. Jednak jego figura olbrzyma, kręcone siwe włosy okalające okrągłą twarz i zmieniające kolor okulary, spod których wyglądały łagodne, choć lekko szalone oczy miłośnika tego, co dziwne i niepoznane, pozostaną w mojej pamięci na długi czas. Profesor mówił do nas językiem, który był mieszanką jego rodzimego portugalskiego z Brazylii i hiszpańskiego. W czasie wolnym, gdy już opadał z sił w fotelu kolejki, mówił już tylko po portugalsku, wierząc w uniwersalność mowy ciała i nasze zdolności językowe. Na szczęście, jako, że był to portugalski z Brazylii, dało się wychwycić sens opowieści. Czasem też zaczynał mówić po angielsku lub francusku i robił to tak niespodziewanie, że zaskakiwał nawet tych, dla których języki te były ojczystymi. Zdarzało mu się mówić rzeczy trywialne, wśród nich jednak błyszczały złote myśli antropologa doświadczonego spotkaniem z Indianami Enawene Nawe, Rito Krahô, innymi, także europejskimi ludami tej ziemi oraz lekturą, rzecz jasna, nie tylko antropologiczną. Marcio miał przedziwny talent do mówienia o pojęciach abstrakcyjnych i rzeczywistości, powołując się na indiańskie mity, posługując się metaforą, słowami dokonywał przed nami wizualizacji nieznanych mentalności, a przy tym zachowywał równowagę człowieka nauki nawiązując do tekstów antropologów i filozofów. Już po piętnastu minutach wykładu zdążył każdego dnia „wychodzić” kilometry i ubielić ubranie, bo gdy zapisywał coś na tablicy, odnosiło się wrażenie, że sam chce zamienić się w kredę. Każdą myśl przekazywał z wielkim zaangażowaniem, a jednocześnie jego roztargnienie, nadmierna emocjonalność dodawały całości uroku naukowca, ale przede wszystkim pasjonata świata, odbieranego jako człowieka, który nie boi się żyć pełnią życia i któremu podróże, nauczanie i obecność ludzi, dają poczucie bycia spełnionym.

środa, 13 stycznia 2010

Miesiąc styczeń, a więc wraz z przecenami nadeszła sesja. Tyle prac do pisania, że brakuje mi czasu na porządny wypad po sklepach, a potrzebuje i spodni i butów. W bibliotekach także tłumy, ciężko znaleźć miejsce z kontaktem i lampką, chociaż to może kwestia wyboru biblioteki. W najpiękniejszej, tej na wydziale filologicznym i matematycznym (sic!- jak blisko tu językowi do liczb), gdzie człowiek czuje się studentem przez wielkie S, a w przerwie popija się kawę na jednym z magicznych dziedzińców, wśród drzewek pomarańczowych lub obok sadzawki, więc w tej antycznej bibliotece, o cudownych krużgankach i eleganckiej szachowej posadzce, tak, tu ludzi jest pod dostatkiem, ale że życie studenckie ma wbrew pozorom ludzki charakter, nie męczy to bardzo. Cisza jest, spokój jest, czytelnicy są i wiele książek nieprzeczytanych także, a więc wszystko, czego potrzeba przytułkowi dla książek i to, czego odwiedzający szukają.
Sobotnia noc spędzona w Terrassa z guacamole i tequilą. Skończyło się pisanie o biedzie i nierówności, teraz historia w wydaniu chilijskim i burbońskie reformy na ziemiach inkaskich... miesiąc bogaty w lektury różnego typu i czterogodzinne wykłady.

środa, 6 stycznia 2010

Po świąteczno-sylwestrowych zmaganiach z udziałem karmazynów, sandaczy, pierogów, kutii, tiramisu, chatek puchatka i sałatek różnego smaku, skończył się czas obżerania i nadszedł trudny miesiąc sesyjny... no oprócz dnia dzisiejszego, bo do mojego nowego domu przyszła na obiad rodzina moich współlokatorów i tak, jak obiad zaczął się o 14.00, tak skończył się o 22.oo. Ważne to, bo Katalonia nabiera dzięki teu kolorytu, który systematycznie gubił się u boku szalonego Baska.