piątek, 19 lutego 2010

Byłoby ciekawe, gdyby ktoś zbadał, w jakim stopniu światowe systemy masowego przekazu pracują w służbie informacji, a w jakim – w służbie ciszy i milczenia. Czego jest więcej: tego, co się mówi, czy tego, czego się nie mówi? Można obliczyć liczbę ludzi pracujących w dziedzinie reklamy. A gdyby obliczyć liczbę ludzi pracujących w dziedzinie utrzymania ciszy? Których byłoby więcej?

Ryszard Kapuścińki, Chrystus z karabinem na ramieniu



Wygląda na to, że na jakiś czas stracę łączność, ale to dobrze dla mojej przeinternetowanej psychiki. Barcelona rozkwita wiosennym podmuchem, pięknie jest, choć turystów przybywa. I moja ukochana trasa już prawie zawsze pokonywana bez kurtki.

Wczoraj byłam na projekcji dokumentu Bajo la palma w kinie Casablanca-Kaplan. Film o chłopskich społecznościach Kolumbii ze Strefy Humanitarnej i Różnorodności Biologicznej (Zona Humanitaria y de Biodiversidad), państwa, gdzie najbardziej odczuwa się tragiczne skutki działań rządu, organizacji i korporacji międzynarodowych, które angażują się we wprowadzanie biopaliw. Wioski pełne ludzi, którzy stracili wszystko, poza wolą walki o swoje prawa. Wyjałowiane ziemie, ogołocone palmy, prowizoryczne krzyże na grobach zabitych przez paramilitares. Człowiek z raju stworzył piekło. Jeden Indianin powiedział:
"Kryzys? Jaki właściwie mamy teraz kryzys? Odpowiem Ci- to kryzys cywilizacji zachodniej."

Żywimy się krwią tych, którzy usiłują przetrwać tam, w Trzecim Świecie. Kolonizacja trwa.

czwartek, 18 lutego 2010

Rewelacyjny dokument o moim ukochanym miasteczku, Cuenca

Niestety blogspot coś utrudnia śledzenie łączy, ale adres jest taki:

http://www.rtve.es/alacarta/la2/abecedario/C.html#675982

wtorek, 16 lutego 2010

Ostatnie słowa o weekendzie zeszłym, czyli niedziela

Niedzielę przyszło mi spędzić w domu katalońskim, czyli w domu rodzinnym Estel, w Arenys de Mar. Jak na Katalończyków przystało (tu oczywiście mrugnięcie okiem, czy tytuł słynnego filmu z Monroe należy umieścić), rodzina o lewicowych poglądach, z charakterystycznym "l", gdy przychodzi rozmawiać po kastylijsku i wbudowaną niechęcią do Kościoła katolickiego. Poza tą dość oględną charakterystyką narodu, który jak każdy przecież, nad stereotypami w rzeczywistości się unosi i w ramy żadne wbić się nie da, bo przecież z krwi i kości milionów się składa, tak więc, poza tym uproszczeniem, mimo wszystko, umyślnie wprowadzonym (bo uproszczenia, jeśli podane ze świadomością, mogą służyć zrozumieniu świata), skupić się chciałam na tym konkretnym niedzielnym spotkaniu.
Rodzice Estel oczarowali mnie gościnnością, wiedzą na temat Polski oraz zapiekanką z bakłażanów i smażonymi langustami. Obiad upłynął na rozmowach o stalinizmie, Victorze Jara, Kościele, Popol Vuh i podróży Vincenta (Vincent- tata Estel, przez całą rodzinę, o hippisowskich korzeniach, z imienia przyzywany) z córkami do Iranu. Obiad więc podsumować nietrudno, na przykład w dwóch słowach: długi i niezapomniany. Na deser zakupiłam typowe dla ostatniego tygodnia karnawału (szczególnie Tłustego Czwartku) płaskie słodkie ciasto z przaśnego chleba (ten egzemplarz akurat z ziarnami słonecznika), o nazwie coca de llardons. Po obiedzie skończyliśmy z intelektualnym tonem i Vincent długo dyskutował z Estel nad wyższością urody pierwszej, czy drugiej, nieobecnej na obiedzie córki Neus. Oczywiście wymagano ode mnie opinii, a że miałam już okazję poznać Neus i wiem, że nieraz ją jeszcze spotkam, a Estel to moja współlokatorka, postanowiłam taktownie milczeć, a w między czasie podziwiać roztaczający się z tarasu widok na miasteczko i ogromny morski błękit. Co do miasta, nie jest wyjątkowe, budynki dość smutne, przy morzu wiele maszkarad typowych dla miejscowości portowo- turystycznych. Poza barokowym ołtarzem kościoła, nic niezwykłego, ale atmosfera i panorama z okna domu położonego na wzgórzu na długo zapada w pamięć, wyściełając swe miejsce wśród wspomnień niezwykłych.

sobota, 13 lutego 2010

Postanowiłam przenieść wszystkie moje ulubione melodie z fb, co by się nie zapomniały:) i dodać nowe, oczywiście

Ta pierwsza jest nowa, momentami wydaje się trochę dodekafoniczna, bardzo awangardowa w brzmieniu (szczególnie partie skrzypcowe), a momentami tradycyjna, z wiodącym głosem klarnetu.



Ta już jak najbardziej z fb, także Klezmatics, ale ze słowami Woody Guthrie'go z 1949, amerykańskiego poety i pieśniarza folk. Tym, którzy chcieliby poczytać o nim coś więcej polecam stronę: www.woodyguthrie.org/

Zeszłego weekendu ciąg dalszy

W sobotę budziłyśmy się wzajemnie z Ingvill dzwonkami telefonów, sygnalizującymi, że obie, mimo niewyspania, nadal mamy ochotę na wycieczkę. Gdy wyszłam na dwór, okazało się, że do Barcelony przyszła wiosna (niestety dwa dni później sobie poszła), więc do przystanku przy Paseig de Gracia doszłam już tylko w jednym sweterku, który i tak był wyjątkowo gruby na ten piękny dzień. Wybrałyśmy się do Sitget, małej miejscowości, której panoramę możecie podziwiać na zdjęciu z 6 lutego (dziś odbywa się tam wielkie karnawałowe święto). Miasteczko z pewnością traci na uroku w wakacje, gdy turyści zalewają plażę i wąskie uliczki, jednak tego lutowego dnia plaża była prawie pusta, a w uliczkach rozbrzmiewało echo rozmów nielicznych spacerowiczów. Spędziłyśmy iście wakacyjny dzień, w którym główną rolę odgrywało jedzenie i chodzenie- dużo chodzenia- oraz pierwsze, wiosenne moczenie stóp w morzu przez Ingvill i wylegiwanie się na plaży. Po kontemplacji mieniącej się lazurowym kolorem wody, fal rozbijających się o wysokie skały, wsłuchiwania w wyciszający dźwięk natury i filmowym zachodzie słońca, które znikało na morskim horyzoncie za wieżą kościółka i sterczącej palmy, krajobrazie niczym z pocztówki z Karaibów, nadszedł w końcu czas by powrócić do miejskiej dziczy.

wtorek, 9 lutego 2010

La Agonia de Rasu Ñiti y la danza de las tijeras, czyli taniec nożyczek

Fragmenty filmu na podstawie opowiadania Jose Maria Arguedas,opowiadające o przygotowaniach do ceremonii śmierci, wśród scen, indiański taniec nożyczek z regionu Ayacucho, w Peru.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Koncertowo

Nowy tydzień zaczął się deszczem, ale weekend obfitował w słońce, podróże i koncerty, dlatego kilka słów należy mu poświęcić. Po wyczerpującej batalii z pracą z literatury, w piątek, nareszcie nadszedł dzień, by ją z uśmiechem pożegnać i wysłać. Oczywiście należało to także uczcić, w końcu była to ostatnia praca sesyjna. W pewnym stopniu odzyskanie intelektualnej, czy inaczej czytelniczej WOLNOŚCI! (żadnych książek o dyktaturach, pamięci, czy ofiarach...przynajmniej na krótką chwilę). W piątek ruszyłyśmy więc z Deborah i Ingvill do naszego ulubionego Bing Bang Baru, gdzie jak w każdy piątek rozbrzmiewała muzyka jazzowa, całkiem za darmo i całkiem na poziomie- jam session, z czerwonym winem za 3 euro (szaleństwa cenowego jeśli chodzi o trunki nie ma, ale na czymś zarabiać przecież muszą). Później z Raval pojechałyśmy do Barcelonety, bo tam miał grać zespół Crisa, współlokatora Ingvill. Chłopaki grają punk rock, więc z tytułu miejsce musiało być mocno alternatywne i takie się okazało. W starej opuszczonej fabryce, czy domu, z dziurą zamiast drzwi, wychodkiem z kotarką, rozwalającymi się schodami, ogniskiem w koszu na śmieci, masą punków, psów i zaimprowizowanym barem z piwem za 50 eurocentów (cóż taki już plus trunkowy, gdy trzeba słuchać hiszpańskiego rocka;) Niestety na występ Crisa nie zdążyłyśmy, ale jakoś nam to przebaczył. Fabryka była dość duża, z czterema, czy pięcioma wielkimi salami i piętrem. We wnękach, na rozklekotanych kanapach siedziały grupy punków, najczęściej młodych, choć od czasu do czasu rzucał się w oczy jakiś czterdziestolatek. Wszyscy z czarnymi krechami pod oczami, fikuśnie wystrzyżonymi włosami na "grzebień koguta" lub wysoko postawionymi irokezami. Rzucała się w oczy naćpana mulatka, obtańcowująca wszystkich znajomych, ale generalnie było spokojnie. Później, gdy skończyły się koncerty na żywo, puszczano slajdy i muzykę z lat 80-tych. Oczywiście, jak przystało na Hiszpanów, czy Katalończyków, subkultura punków nie jest tak ortodoksyjna, jak z innych regionów Europy (tudzież świata- nie wiem), więc znalazło się wiele przebojów starej muzyki pop. Paradoks chłopców w skórach, tańczących do dyskotekowych przebojów, budził mój niejeden uśmiech. Generalnie noc była udana. Wróciłyśmy do domu nad ranem, niektórzy (czyt. ja) spacerem z Plaza Catalunya (jeszcze mi się nie znudziło). Nasz sen miał się okazać krótki, ale o tym już następnym razem.

niedziela, 7 lutego 2010

wtorek, 2 lutego 2010

Kolejny dzień rozpoczęty. Noc słabo przespana, za to zadań na dziś wiele. W międzyczasie, Pau Casals, kataloński wiolonczelista, dyrygent o międzynarodowej sławie, który w czasach reżimu Franco, na obczyźnie opowiadał o Katalonii, zapomnianym narodzie o kilkusetletniej historii.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Ostatnio jest dziwnie, bo okupuję zaledwie dwie przestrzenie- biblioteczną i mieszkaniową- tu znowu najczęściej mój pokój, co wypominają mi współlokatorzy. Można więc powiedzieć, że jest dość jednostajnie. Dlatego z biblioteki zaczęłam wracać na piechotę, aby taki 50 minutowy spacer trochę życia wprowadził do mojej zminiaturyzowanej egzystencji. No a taki spacer, jak już się mieszka tam gdzie się mieszka, to niezwykła przyjemność. Wokół Gaudi, fontanny, dekoracyjnie zdobione szkło w oknach jakiejś nieznanej z imienia posesji. Czasem trochę za dużo ludzi, ale wtedy zawsze można zboczyć w jakąś tajemniczą uliczkę, która przy odrobinie szczęścia, nie okaże się ślepa.