czwartek, 9 września 2010

Spacerując...

Z jesiennej deszczowej Polski wpadłam w sam środek hiszpańskiego lata. Upał dobrze robi, gdy w ojczyźnie zaczynają przeważać kolory szarości. Mieszkam w tym tygodniu u Debory, wraz z małżeństwem afrykańsko-latynoskim i ich dziesięciomiesięcznym synkiem Ismaelem. Mamy więc w domu połączenie Ramadanu z latynoską miłością do piłki nożnej. Czas spędzam głównie na finalizowaniu, drukowaniu i oddawaniu pracy, urozmaiceniem są podróże po Barcelonie z niebieskim rowerem Ingvill, który Deborah oddaje jej od kilku dni, niestety niezbyt skutecznie, bo jeszcze nie doszło do spotkania właścicielki z rowerem:) Wczoraj w związku z jedną z takich wypraw spędziłyśmy kilka godzin na spacerze po Ravalu. Na samym początku uwagę Debory przykuła ładna brązowa torba koło śmietnika, która okazała się oczywiście pozostałością z rabunku. W środku znalazłyśmy puste opakowanie po telefonie komórkowym i opróżniony z pieniędzy portfel oraz klucze od domu i samochodu, cztery karty kredytowe, legitymację studencką i prawo jazdy. Gdy już obmyślałyśmy plan wysłania dokumentów dziewiętnastoletniej Annie, podszedł do nas na oko czterdziestoletni heroinista, który stwierdził, że zna dziewczynę i odda jej papiery (przy tym oczywiście nerwowo przeczesywał kieszenie torby). Jego desperacja nie pozostawiała nam innego wyboru, jak polubowne przystanie na kłamstwo. Robiłam to z lekko obrażoną miną, bo przecież dobitnie mu wyjaśniłyśmy, że karty są już bezużyteczne i nie musiał brnąć dalej w swoją pozbawioną sensu historię. Mimo to nie zrezygnował i chwilę później pędził już ulicą z bezużyteczną zdobyczą i nieznanym nam szelmowskim planem w głowie. Deborah wzięła więc torbę, a ja wachlarz. Może nie do końca chlubny, wręcz sępiarski podział łupów, ale alternatywą było pozostawienie rzeczy na śmietniku. Później udałyśmy się na zwiady ku La Boqueria, by sprawdzić, czy skrzydła wejścia zostały zabezpieczone, co podawano niedawno w gazetach. U wrót bowiem toczyły się często znane na cały świat za sprawą anonimowych zdjęć nocne orgie prostytutek z co mniej wymagającymi zagranicznymi klientami. Skrzydła jednak okazały się otwarte, co nas specjalnie nie zdziwiło. Po wyjściu z uliczek wypełnionych prostytutkami, zapachem kebabu i barowym hałasem, trafiłyśmy na koncert w jakimś starym garażu przy Rambla del Raval. Już w drodze do domu podrywał nas siedemdziesięcioletni pan w jasnym garniturze i okularach przeciwsłonecznych, które, jako że była noc, rewelacyjnie dopełniały image'u jegomościa. Wreszcie spacer dobiegł końca, ale wrażeń pozostało tyle, ile po tygodniowej wycieczce do egzotycznego kraju:)

Brak komentarzy: