sobota, 7 stycznia 2012

W dole Caracas. 1752 km dzieli mnie od Quito. Od trzech lat czekałam na podróż za Wielką Wodę. Na południe. By znów mierzyć się z sobą w specyficznych warunkach wędrówki- utrzeć nosa utartym w głowie ścieżkom, uderzyć w czuły punkt wypracowane latami poglądy. Ledwo co nauczyłam się na nowo żyć Krakowem i już wyruszyłam. Zasmucona, że Oni Tam będą wiedli swoje życie beze mnie, ale jednocześnie właśnie tu, symbolicznie i rzeczywiście zarazem, na wysokości 9754 metrów od stolicy Wenezueli (z pomocą samolociku przesuwającego się po małym ekranie na przednim siedzeniu) zrozumiałam gdzie jestem. Przypomniałam sobie, że spełnia się marzenie. Prawie namacalne uczucie, kiedy zanika strach, na krótką chwilę nie ma żadnych wątpliwości, tylko dominująca emocja spełnienia. I zaraz potem, absurdalnie, po raz pierwszy tak konkretnie, niezmącone innymi sprawami - łzy tęsknoty. Dziwna to para - spełnienie i tęsknota, ale widać to one płodzą sens.

Brak komentarzy: