środa, 8 października 2008

San Mateo San Mateo oe oe oeeo!!! Część I czyli o tym, czym jest "peña" i jak to ostatecznie uniknęłyśmy stratowania przez byka

Viva España, viva Alfonso VIII, viva San Mateo!!! Te słowa rozpoczęły czterodniowe święto na cześć wyzwolenia Cuenci spod władzy Maurów. W kilkunastu, a czasem nawet kilkudziesięciu grupach maszerowali młodzi i starzy, w koszulkach i chustach ze swojej „peña”. „Peña” to grupy, w które łączą się ludzie na czas trwania San Mateo. Każdy płaci około 90, a nowi członkowie nawet po 150 euro. Cena jest wygórowana, ponieważ poszczególne „peña” nie chcą się za bardzo rozrastać, bo to utrudnia kontrolowanie dużej ilości pijanych ludzi. W cenie opłacone zostaje jedzenie i picie na cztery dni trwania święta. Dostaje się również chusty z nazwą swojej grupy, np. „dondė esta la vaca?”, czyli po prostu „gdzie jest krowa?” i koszulki, które po czterech dniach nadają się do wyrzucenia, tak obficie skropione są alkoholem i błotem. Każda „peña” ma swój główny kolor, dlatego na starym mieście wyróżniają się białe, zielone, czy różowe plamy szalejących ludzi. Główne atrakcje to latająca po placu krowa i surra tryskająca z boty. Codziennie od późnych godzin popołudniowych Plaza Mayor przeradza się w corridę. Po bokach rozstawione zostają podwójne żółte bramki, za którymi mogą się schować najbardziej strachliwi, ale przestrzeń między bramkami zarezerwowana jest dla ryzykantów, którzy czekają aż nadbiegnie byk. Wtedy ryzykanci wspinają się po płocie i bezpiecznie lądują w pustej strefie. Jest jeszcze grupa zapaleńców, która nigdy się nie chowa, tylko prowokuje byka czerwonymi i różowymi kolorami. Wygląda to jednak jak walka tchórzy, bo byk trzymany jest na postrąku przez trzech silnych mężczyzn. Jego ruchy są ograniczone, a czasem mimo to, okazuje się silniejszy od ludzi. Po godzinnej, czy dłuższej bieganinie zmienia się byka, ponieważ zwierzę jest tak wykończone, że potrafi przewrócić się na pysk. Zdarza się, że wcześniej ugodzi na tyle silnie, że osoba musi być zabrana na noszach. Na gzymsach katedry, wysoko w górze, siedzą Hiszpanie z małymi dziećmi i oglądają widowisko z bezpiecznej odległości. Półki skalne są dość wąskie i widok matki z trzyletnią córką na kolanach na wysokości kilkunastu metrów bez żadnych zabepieczeń robi piorunujące wrażenie. Okolice katedry wydają mi się najbardziej groźne, ponieważ nie ma tam bramek, można ukryć się jedynie na schodach, które oczywiście nie dają pewnego zabezpieczenia. Na schodach katedry przeżyłyśmy wraz z moimi współlokatorkami największą traumę, kiedy w sobotni san mateowy wieczór czterdziestoletnie kobiety zaczęły regularną walkę. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego, przypominało walkę kogutów, czy psów. Nagle z dwóch walczących kobiet zrobiły się całe dwa rody zajadle atakujące się wzajemnie. Świadkami były niestety dzieci, które reagowały głośnym płaczem. Cała uwaga ludzi skoncentrowała się na bijatyce, w efekcie z opóźnieniem zauważono pędzącego byka. Tłum zaczął biec ku schodom i przez chwilę wydawało mi się, że zginę marną śmiercią, zdeptana przez pijanych Hiszpanów. Później silny, rozsierdzony byk wpatrywał się w nas, a z nozdrzy buchała mu para. Stał dosłownie metr od nas i miałyśmy świadomość, że jest na tyle silny, że może wyrwać się, jeśli zostanie podburzony. Wyczekiwał, a ludzie gestami i okrzykami próbowali sprowokować jego ruch. Na nas napierał tłum i resztkami sił zapierałyśmy się na stopniach katedry. Trwało to może kilkadziesiąt sekund, ale pozostawiło wrażenie kilkudniowej walki. Na koniec dnia, mężczyzna ubrany w kostium z rogami, z którego buchały płomienie, przebiegł się po placu trzy razy. To było ostatnie wydarzenia sobotniego wieczoru, w którym brałyśmy udział. Zmęczone, wróciłyśmy do domu.

2 komentarze:

Unknown pisze...

wow, to będzie naprawdę ekscytujący rok;) mam nadzieję, że przeżyjesz;)buźka

Pola pisze...

heh, ja mam nadzieję, że wy przeżyjecie w krakówku, bo jak opisałaś cały ten bałagan, to się troszkę wystraszyłam, jak będzie wyglądać nasza świetlana przyszłość;)