wtorek, 4 listopada 2008

Halloween

I tak 31 października roku pańskiego 2008 doświadczyłam pierwszego najprawdziwszego Halloween w moim życiu. Najpierw do naszych drzwi zadzwoniła ekipa czterech „Krzyków”. Zaobserwowana tylko przez judasza, bo jakoś nie czułam się na tyle pewnie by otworzyć drzwi. Później udałam się z trzema z moich współlokatorek na spotkanie Paco i Cortiego. Celem miała być freakowa impreza w domu znajomych. O tym, że jest freakowa dowiedziałyśmy się godzinę przed wyjściem, więc nie zdążyłyśmy do czasu wyjścia zdziwaczeć. Na początku chłopcy też wydawali się jak najbardziej zwyczajni, ale pozory mylą i z bliska okazało się, że jeden ma koloratkę, a drugi koguta w dłoni. Może to niewiele, ale jednak wydałyśmy się sobie chorobliwie normalne. Choć, muszę przyznać, że Francesca i Inara dzierżyły w dłoniach (zakupione w sklepie Chińczyków za 3 euro z hakiem), połamane w wielu miejscach parasolki, która nadawały naszemu pochodowi posmak lekkiego szaleństwa. Tak więc ostatecznie, w tym na poły freakowym składzie, ruszyliśmy w dalszą drogę. Plan zawezwania taksówki spalił na panewce, bo stara obszarpana skrzynka (niczym nie przypominająca budki telefonicznej) skrywała bardzo elegancki, acz zepsuty telefon. A miejsce, gdzie zawsze stoi niezliczona ilość taryf, świeciło pustkami. Pozostał nam więc tylko dalszy marsz w ociekających deszczem ubraniach. Na wysokości Casas Colgadas, zatrzymaliśmy się na krótki postój. Przez moment czułam się, niczym na planie Życie jest piękne, gdy Corti zakrzyknął: Angél, klucze! a okno na pierwszym piętrze otworzyło się i na ziemię spadł zardzewiały klucz. Pokonaliśmy kilka schodów i chwilę później znaleźliśmy się w mieszkaniu Angela i jego przesympatycznej greckiej dziewczyny. Przywitał nas chłopak, w stroju charakterystycznym dla Antonio Hopkinsa w Milczeniu Owiec. Później poddałyśmy się atmosferze zabielania twarzy i Inara, nasza mieszkaniowa artystka, pokryła nasze policzki rysunkami diabłów, dyń i abstrakcyjnych szlaczków. Pozostałe dziewczyny założyły peruki rodem z Rodziny Adamsów, a chłopcy zmienili kolor na trupio blady. Tak przybrudzeni, szczęśliwi jak dzieci, z kukurykującym od czasu do czasu kogutem, ruszyliśmy ku wyższym partiom starego miasta. Na miejscu, w jednym z najpiękniejszych w całej Cuence mieszkań, (które miałam już okazję odwiedzić w trakcie trwania San Mateo), spotkaliśmy cały orszak zdziwaczałych ludzi. Królowały nie tylko wiedźmy i wampiry, ale też Muchomor, kobieta w peruce i okularach z lat 60, a nawet Superman. Na szczęście przekąski były dość codzienne, więc udało nam się ujść z imprezy z życiem. Później, już w nowej części miasta, całą noc ulicami przewijały się duchy, ociekające szminkową krwią potwory i naprawdę przerażający (a Ci, którzy widzieli film z pewnością się ze mną zgodzą) mężczyźni w strojach członków gangu z Mechanicznej Pomarańczy. W pubach porozwieszano sztuczne pajęczyny, podłogi pokryto liśćmi, a ściany przerażającymi kukłami. Tej nocy czuć było, że Cuenca karmi się atmosferą strachu.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Cześć! Zastanawiam się nad wyjazdem na Erasmusa do Cuenci i muszę dość szybko się zdecydować, a szczerze mówiąc planowałam jakieś większe miasto, np. Madryt... Mam w związku z Twoim pobytem w Cuence kilka pytań i jeśli zechciałabyś mi pomóc to podaję swojego maila: olgina.post@home.pl. Będę bardzo zobowiązana! Tak btw bardzo fajny blog. Pozdrawiam! Olga Słowiakowska