sobota, 28 lutego 2009

W środę przez chwilę czułam się jak statystka w ostatniej scenie Love Actually. Siedziałam na lotnisku w Costa Coffee popijając wieeeelką cafe latte i pisząc pracę z szaleństw Gogola i Poe. Po mojej prawej stronie znajdowało się wyjście z terminalu międzynarodowego. Wciąż i wciąż pojawiali się powracający podróżni. Witali się z bliskimi. Dzieci taszczyły wielkie walizki i wielkimi oczami obserwowały otaczający świat. Zrobiłam się chyba strasznie sentymentalna, ale nie mogłam oderwać wzroku od witających się par, czy przyjaciół. Niektórzy pozostawali długo w uścisku, nie mówiąc ani słowa. Z pewnością to nie scena z Bergmana, a z kiczowatego amerykańskiego filmu, ale cóż pocznę, że bardzo wzruszająca. Siedziałam przed komputerem i próbowałam udawać, że uśmiecham się na widok przeczytanych słów, ale od czasu do czasu wzrok po prostu zawieszał mi się na cudzym szczęściu i głupi uśmiech nie chciał zniknąć z mojej twarzy. Może ta świadomość, że za kilka godzin to ja miałam się witać z rodziną?

Brak komentarzy: