czwartek, 26 lutego 2009

hm...

Przedwczoraj ruszyłam ku Madrytowi, mieście, które nocą niewiele różni się od Krakowa, gdy zaludniają go podobnie pijani brytyjscy turyści. Wczoraj leciałam do Londynu, by na jednym z najnudniejszych lotnisk świata przesiedzieć kolejnych osiem godzin a potem ruszyć ku ziemi ojczystej. Tyle, że mój pobyt na obczyźnie ma niewiele wspólnego z przymusową emigracją polskiej inteligencji. Smutno mi nie jest Boże, żem daleko.
To mój pierwszy powrót po pół roku przebywania na hiszpańskiej ziemi. Dziwne uczucie kołacze duszą, bo chce się wracać, tęskni się za kochanymi twarzami, a z drugiej niewiadomo, czy nagłe wyrwanie z erasmusowej rzeczywistości nie przyniesie więcej szkody niż pożytku. Kiedy ja z powodu plajt włoskich linii lotniczych pozostawałam na święta Bożego Narodzenia w Hiszpanii, większość moich współlokatorek ruszyła do swoich krajów. U siebie czuły się dobrze, choć z początku trochę obco, ale Cuenca wydawała im się tylko snem, czymś nierealnym. Po powrocie ponowna aklimatyzacja była trudnym doświadczeniem. Cóż, zobaczymy co przyniosą te wakacje, a potem powrót. Coś jest w w tym, co powtarza Britta, że pół roku pobytu w obcej rzeczywistości nie zmieniłoby nas bardzo i gdybym wracała już teraz na stałe, mój pobyt w Cuence oznaczałby mniej lub bardziej coś zwykłego, ale mam jeszcze te pół roku i wiem, że nie wrócę ta sama.

Brak komentarzy: