poniedziałek, 29 września 2008

"Botellones" od środka

I stało się nieuniknione. Oto ja wielka botellonowa sceptyczka, zwabiona erasmusowym zaproszeniem, udałam się na Plaza de Espana. Pusty skwer. Z grupką 50 erasmusów u prawego boku placu. Czechów, Polaków, Francuzów, Belgów, Włochów, Brazylijczyków, Meksykanek, Niemców, Łotyszki, Argentyńczyka, może jeszcze Angielki i naszego wspaniałego hiszpańskiego ORI. Nie mało, ale jak na gwarne zazwyczaj pole pijackich zabaw, zdecydowanie niewiele. Tylko, że godzina wczesna, bo 11 dopiero wybiła, co dla Hiszpanów porą jeszcze niewychodzeniową jest. Deszcz kapał z nieba, alkohol z butelki, a w okolicach godziny pierwszej Plaza zaludniona została mieszkańcami Cuenci. Rozdźwięczona krzykami oraz śpiewem flamenco wyrywającym się z ust pijanych Cyganów. Pierwszoroczni studenci trzymając się za ręce obeszli dookoła fontannę by zadość uczynić zwyczajom. A my, z calimocho własnej roboty (czyli za dużo wina, za mało coli) wsłuchiwaliśmy się w opowiadania Vidala o tolediańskim pochodzeniu i maratonowych biegach. Potem jeszcze Noise, La Calle i kilka rozmów w spanglishu. Wieczór skończył się o 6 nad ranem, co ze zgrozą odkryłam dopiero w mieszkaniu, ale skoro tak, to wydaje się udany.

Brak komentarzy: