niedziela, 14 września 2008

el comienzo

Gdy przyjechałam do Cuenci, odebrałam smsa od mojego cicerone-opiekuna, w którym pisał, że się spóźni. W ciągu następnych kilku dni zdążyłam się przekonać, że pojęcie czasu w tej części świata ma kompletnie odmienny sens. Czasem polskie pięć minut, tu ma znaczenie transcendentalne-dotyczy wieczności. Juan (w moim, dość jeszcze krótkim życiu, poznałam siedmiu Juanów i mam wrażenie, że Janek to najpopularniejsze hiszpańskie imię) okazał się bardzo zorganizowany. Zaproponował nocleg u swojego taty w przytulnym domu, gdzie zaznałam nieznanej mi dotychczas gościnności. Nawet na dominikańskich pielgrzymkach, gdzie ludzie są naprawdę życzliwi, nikt nigdy nie sprawił, żebym czuła się tak swojsko. Nie jak gość, ale mieszkaniec. Niestety nieodrodną cechą każdego prawdziwego Hiszpana jest wypalanie niewyobrażalnej ilości tytoniu. Cały czas miałam wrażenie, że jestem na planie filmu Kawa i Papierosy, a w zasadzie nowej produkcji: Papierosy, po prostu. Gdy już ulokowałam mój wielki plecack, walizkę, worek, torebkę w sypialni, nadszedł czas posiłku. Oczywiście, jak na typowo męski dom przystało, wszystkie potrawy znajdujące się w lodówce, zrobiła babcia Juana, a masło, nie wiedzieć czemu, było pokryte cienką warstwą popiołu. Zostałam uraczona marynowaną kuropatwą, żółtym serem moczonym w oliwie z oliwek i mięsem ze świni. Po dwudniowej podróżniczej głodówce czułam przed-smak raju.

Brak komentarzy: